– Nie mają prawa – powiedziałem bez przekonania.
Mecenas pokiwał smutno głową.
– Mają, mają…
– Do diabła, d'Orcada, jesteś moim adwokatem! Wymyśl coś!
Kauzyperda wzruszył ramionami.
– Trzeba się z nimi dogadać i dać im te dziesięć procent. To w końcu mniej niż sześćdziesiąt!
– Słuchaj, draniu! – powiedziałem. – Uważaj, bo dam im to z twoich apanaży! Wtedy nie będziesz taki prędki do rozdawania forsy. Pięć procent i ani centa więcej!
– Nie da rady. Dziesięć procent za warunkowe odnowienie wpisu na rok. Później mogą podnieść stawkę.
– A NASA nie ma względem mnie żadnych roszczeń? Nic nie słyszałeś? – zapytałem ironicznie.
– Nie – odparł z pełną powagą. – Nic o tym nie wiem.
– Zagram w filmie!
– Nie pomoże. Znajdą coś innego, żeby nas przycisnąć.
– Czyim ty wreszcie jesteś adwokatem, d'Orcada? Moim czy tych hien ze związku?
– Pana, ale to jest sprawa, której nie przewalczymy. Możemy tylko zapłacić lub zwinąć interes.
Sapnąłem ze złości. Skoro d'Orcada tak mówił, to znaczy, że sprawa jest beznadziejna.
– Kiedy mogą to zrobić, to znaczy, kiedy mogą wywalić mnie ze związku?
– Za trzy miesiące, w grudniu.
– Coś zaczęło mi świtać.
– Stan konta? – rzuciłem.
– Osiemdziesiąt dziewięć milionów pięćset' sześćdziesiąt siedem tysięcy czterysta trzydzieści pięć dolarów i trzydzieści pięć centów – wyrecytował z pamięci adwokat.
Przymknąłem powieki.
– Well – powiedziałem. – Zagramy im na nosie. Powiem wam o moim planie.
Kiedy wchodziłem do baraku mojej grupy, zatrzymał mnie podoficer dyżurny.
Hej, John, zaczekaj. Dzwonił doktor Lindsay. Chce się natychmiast z tobą widzieć.
– Mówił coś jeszcze? – zapytałem.
– Nie. Pewnie znowu narozrabiałeś, co?
– Nie twój interes!
– Jasne, że nie mój. Swój chowam dla lepszych od ciebie.
– Uważaj, żeby ci nie zaśniedział – warknąłem i poszedłem do swojego pokoju. Od czasu, gdy zostałem wybrany na Szefa Trzeciego Tysiąca, zajmowałem jednoosobową klitkę, którą wygospodarowaliśmy z korytarza, skracając go o trzy metry.
Wobec istniejących pomiędzy nami a kierownictwem "Arki" napięć wezwanie Lindsaya nie wróżyło nic dobrego. Musiałem zrekapitulować swoje grzechy z ostatniego okresu. Było tego sporo, tak wiele, że po chwili dałem spokój. Siedziałem na pryczy i kiwając się bezmyślnie wprzód i w tył zbierałem siły, by stawić Lindsayowi czoło na jego terenie. Wreszcie powlokłem się do pawilonu kierownictwa.
– A, Hopkins! – rozpromienił się na mój widok uczony. – Powitać szefa, powitać!
Z wylewną, przesadną serdecznością potrząsał moją dłonią. Urządzał tę pokazówkę dla trzech facetów, których nie mogłem rozpoznać w zadymionym wnętrzu. Gdy już podszedłem bliżej, to upewniłem się, że szykuje się coś niedobrego. Jednym z gości Lindsaya był doskonale mi znany szeryf federalny.
– Panowie pozwolą – krygował się nadal Lindsay – Szef Trzeciego Tysiąca, John Hopkins zwany "Uniwerek". A to – ciągnął, zwracając się do mnie – szeryf Bolton, zastępca dyrektora NASA do spraw technicznych, John Paulinsky i wysłannik Komisji Aeronautyki i Badania Przestrzeni Kosmicznej przy Izbie Reprezentantów, Edward McCormmick. Tyle tytułem prezentacji. Siadaj, Hopkins. Panowie przyjechali tutaj, aby cię poznać i zaproponować przy okazji pewną transakcję.
– Mnie? – udałem zdziwienie. – Nie mam nic do sprzedania.
Panowie spojrzeli po sobie.
– Owszem, masz. Masz swój głos w Radzie Pięciu Tysięcy. Doszły nas słuchy, nie wiem, czy prawdziwe, że to twoje zdanie zadecydowało, że nie zgłosił się ochotnik do niebezpiecznego lotu. Ty powiedziałeś – nie. To wiemy.
Nie zapytałem skąd. To nie miało znaczenia.
– Nikt się nie zgłosi – powiedziałem powoli, przenosząc wzrok z Lindsaya na pozostałą trójkę – dopóki nie odczepicie się od Organizacji. To nasz warunek.
– Nie bądź śmieszny, Hopkins! – powiedział Bolton z pasją. – Jesteście na utrzymaniu NASA i Agencja w każdej chwili może z was zrezygnować. Pomyliło ci się, kto tu może stawiać warunki. NASA może was przegnać na pięć tysięcy wiatrów. I nie będziecie mieli nic do gadania. Poza tym…
– To czemu tego nie zrobi? – przerwałem mu – tylko usiłuje z nami pertraktować? Nie wie pan? To ja panu, wielkiemu szeryfowi federalnemu, powiem! Bo szanownej Agencji żal forsy, jaką w nas zainwestowała. Nie opłaca się jej rezygnować teraz z naszych usług, za dużo ją kosztowaliśmy.
– Bez przesady, John – wmieszał się do rozmowy Paulinsky. – Nie wyobrażaj sobie zbyt wiele. Nie jesteście największym obciążeniem naszego budżetu, a w każdym razie nie tak wielkim, byśmy musieli znosić wszystkie wasze wybryki. Nie możemy sobie pozwolić na to, by o NASA mówiło się jako o siedlisku kosmicznej mafii! I co to w ogóle za Rady! Komunistów rżniecie? Są pewne granice opłacalności i pewne granice ryzyka. Ty już je obie dawno przekroczyłeś.
– Co to znaczy? – zapytałem, choć bardzo nie chciałem tego zrobić.
– To znaczy, że usłyszałeś teraz propozycję, na którą możesz odpowiedzieć tylko twierdząco.
– A jeśli…
– A jeśli odpowiesz inaczej – nie dał mi skończyć Lindsay – to obecny tu szeryf Bolton zabierze cię stąd prosto do aresztu. Mamy przeciwko tobie dosyć, byś gnił w więzieniu przez kilkanaście lat. Nie myśl, że przez ten czas, gdy ty rozrabiałeś na całego, my byliśmy bezbronni i bezsilni! Chyba nie masz nas za głupców, "Uniwerek", co? Mamy wystarczająco dużo dowodów, by wytoczyć ci sprawę i w każdym sądzie uzyskać wyrok skazujący. Jesteś recydywistą, pamiętaj o tym.
– Co macie na mnie?
Cztery pobicia, gwałt, wymuszenie forsy, posiadanie narkotyków, deprawację nieletnich… To dąjie z ostatniego półrocza. Oprócz tego sprawa ochotnika McGuina. Pamiętasz ochotnika McGuina? Taki rudy, z wąsami. Znaleziono jego ciało w oczyszczalni ścieków w kilka godzin po tym, jak usiłował podnieść bunt przeciwko Radzie Trzeciego Tysiąca. Wystarczy?
– Wystarczy – powiedziałem zniechęcony. – Czego chcecie? Lindsay roześmiał się jowialnie i poklepał mnie po ramieniu.
– Brawo, chłopcze! Będzie z ciebie wspaniały bohater. Bo to ty polecisz w tej niebezpiecznej misji!
No, i poleciałem. Ale najpierw wyjaśnili mi, w czym rzecz. Na drodze do wyjątkowo atrakcyjnej pod względem kolonizacyjnym planety znajdowała się niewielka gwiazda neutronowa, takie sobie kosmiczne gówienko. Co to jest, nie bardzo wiedziałem, ale tu oświecili mnie moi uczeni prześladowcy. Gwiazda neutronowa to ni mniej, ni więcej tylko taka, która kolapsując nie stała się Czarną Dziurą, bo jej dosłownie nie było na to stać – miała zbyt małą masę, by przezwyciężyć ciśnienie własnych neutronów. Powstało więc niewielkie, raptem osiemnastokilometrowej średnicy, kuliste skupisko neutronów, o gęstości miliarda ton na centymetr sześcienny! Nie wierzyłem w to, ale jak dowcipnie zauważył doktor Lindsay, "sam mogę się o tym przekonać". Właśnie ja, John Hopkins, miałem przelecieć w pobliżu tego neutronowego śmietnika, by zbadać na własnej skórze, jak blisko takiego małego drania da się podejść.
Wymyślając lot, NASA miała swoje wyliczenia – chodziło o wytyczenie jak najbardziej ekonomicznej trasy, omijającej obszar wszelkich anomalii powodowanych przez neutronowego karła, obracającego się w dodatku z jakąś wariacką prędkością. Napomknięto też półgębkiem 0 tym, co może mnie spotkać, jeżeli okazałoby się, że wymyślony korytarz lotu nie jest tym bezpiecznym. Były więc tam różne szoki grawitacyjne mogące rozprzęgnąć moją psychikę, udary powodujące zanik pamięci, napromieniowanie, udar cząsteczkowy, rezonans układu nerwowego w całym organizmie prowadzący do jego rozpadu (organizmu, nic rezonansu!), destrukcja statku na skutek działania szybkozmiennych lal grawitacyjnych lub pod wpływem zmiany sieci atomowej materiału wywołanej przez silne bombardowanie neutronowe. W tym wypadku o mnie samym w ogóle się nie mówiło.
Wreszcie – to już deser! – kolizja z powierzchnią gwiazdy, co właściwie sprowadzałoby się do zredukowania statku ze mną w środku do wielkości elektronu! A może i mniejszej. Za to, gdyby udało mi się ujść cało z zasadzki NASA i ominąć grawitacyjne rafy, miałem otrzymać: wiekopomną chwałę, wpis do Gwiaździstej Księgi, tytuł zawodowego astronauty NASA, członkostwo ekskluzywnego klubu czynnych i byłych, astronautów USA, milion dolarów jednorazowo, miesięcznie dziesięć tysięcy dożywotniej renty i kopa w tyłek, na koniec, z programu "Arka".