Po wyjściu z pudła dałem ogłoszenie: "Bezkarne zabójstwo! Za milion dolarów możesz zabić Mr Immortala. Tortury wykluczone. Warunki do uzgodnienia. Zgłoszenia p. box…"
Potrzebowałem pieniędzy. Potrzebowałem, bo chciałem odkupić od NASA własny statek za sto trzydzieści dwa miliony nowych dolarów i polecieć jeszcze raz w stronę neutronowego karła. Próby podjęte przez innych pilotów po moim powrocie nie powiodły się o tyle, że ludzie albo wracali nie zmienieni, albo nie wracali w ogóle. Mój casus mógł być wynikiem przypadku, ale mogło też być i tak, że zostałem w jakiś sposób przez Czarną Gwiazdę wybrany i naznaczony. A to by znaczyło, że albo może mi przywrócić poprzednią mą kondycję, albo dać jeszcze więcej, niż mam teraz. Może stanę się wszechmocny i duchem będę stwarzał byt? Z natury jestem chytry i zachłanny, więc pomału uwierzyłem w tę legendę. Wierzyłem tym bardziej, iż inni zdawali się również podejrzewać tę możliwość. Bali się mnie i nienawidzili. Dlatego musiałem mieć ten statek za wszelką cenę.
Biegłem przez las, osłaniając twarz od smagających mnie gałęzi. Byłem potwornie zmęczony i chciałem, by ta zabawa, ta ostatnia Gra, już się skończyła. Mimo to rwałem przed obławą wciąż naprzód. Nie mogłem dopuścić do tego, by zwycięstwo tamtych okazało się zbyt łatwe. Myśliwi mogliby być wtedy rozczarowani i czuć się oszukani, co prostą drogą wiodło do kłopotów natury płatniczej. A tych nie cierpiałem z całej duszy.
Ostatnia zawarta umowa – i pierwsza w mojej karierze zbiorowa nie satysfakcjonowała mnie do końca. Nie chodziło tu o wysokość stawki, nie. Tu wszystko było w porządku: pięćdziesięciu Myśliwych wpłacało po milionie dolarów, w zamian za co mogli na prywatnym terenie łowieckim jednego z nich urządzić na mnie polowanie! Ten z Myśliwych, który powali mnie pierwszy, otrzyma pięć milionów, czyli zarobi cztery na czysto. W umowie była cała strona poświęcona technicznym szczegółom rozstrzygającym o pierwszeństwie lub też precyzująca warunki podziału łupu, gdybym padł od kilku trafień.
W najbardziej niekorzystnym przypadku, to znaczy wtedy, gdyby wszystkie one z medycznego punktu widzenia okazały się śmiertelne, każdy ze szczęśliwych Graczy otrzymywał po prostu zwrot kosztów, czyli swój milionik. To było jasne i uczciwe, a to co pozostało, było dla mnie.
Jednak realizacja przekazania tej forsy była z gatunku tych, które nazywam podejrzanymi, bo nieodparcie nasuwała myśl o tym, że Myśliwi chcą mnie wyrolować. Ponieważ za obopólnym – jeśli można tak powiedzieć zważywszy ich liczbę – porozumieniem doszliśmy do wniosku, iż cała impreza będzie tajemnicą dla urzędu podatkowego, więc złożone w gotówce pieniądze zostały zamknięte w sejfie bankowym, do którego otwarcia potrzebne były trzy klucze. Jeden miałem ja, jeden d'Orcada, a trzeci Starszy Łowczy. Niby było to w porządku, a jednak świadczyło o tym, że jedna ze stron, me dowierzając drugiej, widzi jakiś sposób na to, by wygrać Grę i zniknąć z forsą. Niejasno podejrzewałem, że to ja mam być wystrychnięty na dudka, wypchany i powieszony na ścianie jako trofeum, na dodatek.
Swój klucz od sejfu zakopałem, ma się rozumieć tak, że ani diabeł, ani d'Orcada – który był gorszy od samego Księcia Ciemności – nie byli w stanie go znaleźć. Mimo to nie czułem się wcale pewnie, cwałując przez gęsty młodniak. Z dala słyszałem krzyki, strzały, czasami bzyknęła jakaś zabłąkana kula. Myśliwi idąc ławą, nie żałowali naboi, a każdy działał w przeświadczeniu, że może trafi mnie przypadkiem i zarobi cztery miliony. Większość z nich to była hołota, nuworysze, którzy chcieli bawić się jak panowie. Lecz byli wśród nich także prawdziwi łowcy, wiedziałem o tym, którzy nie zajmowali się bezsensowną palbą, i prawdopodobnie nawet nie szli z całą grupą ryzykując, że zostaną trafieni przez tamtą bandę. Oni przyszli tu właśnie dla ryzyka, a nie dla zarobienia forsy, choćby i milionów. Podniecała ich wojna, walka, polowanie, śmierć własna lub cudza – same męskie, ale coraz trudniejsze do realizowania sporty. Warte życia i pieniędzy.
Tych ludzi nienawidziłem najbardziej, choć rozumiałem, że lepiej paść z ręki zawodowca i od jednego strzału, który nieomylnie dosięgnie komory, niż wyć wiekami z bólu z powodu zgruchotanego przez jakiegoś partacza sklepikarza kręgosłupa.
Jakaś gałąź uderzyła mnie potężnie w ramię i obaliła na ziemię. Zdziwiłem się, że w młodym lesie znalazł się tak mocny konar i spostrzegłem, że jestem ranny. Zostałem trafiony zupełnie przypadkiem. Kula rozszarpała biceps i rana krwawiła obficie. Bolało. Kciukiem lewej dłoni ucisnąłem mocno tętnicę nad postrzałem. Fontanna krwi zmniejszyła się znacznie, a rana poczęła się pokrywać powoli przezroczystą tkanką. Musiałem jeszcze poczekać, bo była słaba i delikatna. Siedziałem pod młodą sosną i nasłuchiwałem pilnie. Byli jeszcze daleko, więc to albo trafił mnie jeden z tych podchodzących na własną rękę, albo jakiś zafajdany snajper, który siedząc na drzewie czeka, aż się podniosę, albo jakiś frajer z pełnymi strachu portkami strzelił na wiwat, trafiając mnie przypadkiem.
I pomyśleć, że zebranie tej bandy kosztowało mnie tyle zachodu! Prawie trzy miesiące d'Orcada łowił i namawiał – nie za darmo, ma się rozumieć – potencjalnych klientów: a to jeden był w Ku-Klux-Klanie i zżerała go południowa gorączka przodków, a to jakiś najemnik mający milion, a polujący na pięć, czy synalek miliardera nudzący się jak stado wściekłych mopsów. A prócz tego wielu zastrachanych, a cudem jakimś wzbogaconych urzędników, dostawców, sklepikarzy i przedsiębiorców, którzy bardzo się bali, ale jeszcze bardziej chcieli mieć co opowiadać przy kuflu piwa. Opowiadanie za milion, to jest coś!
Do diabła z nimi, bandą impotentów, chcących zaimponować swoim domowym Mesalinom. Wstałem. Nagle przestało mnie obchodzić, czy snajper czeka na mnie, czy nie. Jeżeli czeka, to niech się to wreszcie skończy. On dostanie pięć melonów, ja czterdzieści pięć i będziemy kwita.
Ruszyłem przed siebie. Nic się nie stało. Przede mną majaczył nowy las, gdy tam się dostanę, to będą mieli trochę roboty, zanim mnie znajdą. Tak myślałem, nim dotarłem do niego, potem sytuacja odmieniła się. Przedzierając się przez zarośla nie usłyszałem od razu głosów z przodu, bo się ich tam nie spodziewałem, a gdy przystanąłem, zrozumiałem, że jestem otoczony!
Głosy Myśliwych słychać było ze wszystkich stron. Nie strzelali, jak przedtem na wiwat, zbliżali się tylko nieubłaganie i teraz prawie cicho. Podchodzili nierównomiernie, spychając mnie we wschodni kraniec lasu. Czułem, że nie powinienem dać się tam zapędzić, ale zwierzę, co siedziało we mnie, nie chciało wyjść na strzał!
Przestało mi się to podobać, ich nieustępliwość przywodziła na myśl działanie celowe, wręcz spisek. Ta niezdarna banda stała się nagle solidarna i działa według z góry ustalonego planu. Tego było mi dość. Zacząłem się bać naprawdę, już nie o pieniądze, ale o siebie. Coś mi świtało, co mogą ze mną zrobić, ale w sposób desperacki i straceńczy odsuwałem od siebie tę możliwość. Zacząłem się jednak zastanawiać, czy mogą osiągnąć swój cel?
Wreszcie stało się jasne, dokąd mnie gnali. Przede mną pojaśniało i drzewa rozstąpiły się. Polana. Wszedłem na nią chwiejnie, byłem kompletnie wyczerpany. Już wiedziałem, co ma nastąpić – stanę przed pięć-dziesięcioosobowym plutonem egzekucyjnym! Przegrałem.
Moje domysły były trafne. Z lasu wychodzili Myśliwi, spokojni, że zwierzyna już im nie umknie. Ani zwrot kosztów za ganianie za mną po chaszczach. Wszyscy byli w maskach na twarzach, a na środku leśnej polanki – takiej jasnej, pachnącej i z mrugającym wodnym oczkiem – stał pal i stos. A więc jeszcze i to? Chcą mnie usmażyć, mnie nieśmiertelnego?! Przypomniałem sobie nagle mit o Heraklesie – on był również nieśmiertelny i zgorzał na stosie! Tak, ale ci potomkowie Nessosa i Dejaniry nie przewidzieli wszystkiego…