– Proszę siadać – odezwała się Roma Rolison. – Kolacja stygnie! W trakcie posiłku nie rozmawiali i Hoover odniósł wrażenie, że pomimo zapewnień Scopolicky'ego o swobodzie obyczajów dopytywanie się o cel misji byłoby nietaktem.
Okropność! – ocenił w myśli ten stan rzeczy.
Przyzwyczajony był działać w pośpiechu, nie oglądając się na dobre obyczaje. Ale odezwał się dopiero, gdy otarł usta serwetką.
– To też koprata? – zażartował pod adresem jedzenia.
– Czy było aż tak złe? – zaniepokoiła się gubernator, jakby sama sterczała nad nim w kuchni.
Hoover wzruszył ramionami. Widocznie okazywanie poczucia humoru również nie należało tutaj do dobrego tonu.
– Inspektor żartował, Threear – powiedział pobłażliwie Scopolicky, ratując Hoovera przed palnięciem następnego głupstwa. – Wprowadziłem go już nieco w nasze sprawy, głównie mówiliśmy o historii.
– Ach, tak – odparła z roztargnieniem w głosie gubernator.
– Znać było, że nie zrozumiała związku, ale widocznie była do tego przyzwyczajona, bo nie dopytywała się dalej. Hoover westchnął.
– Przejdźmy do gabinetu – zaproponowała. – Przy kawie porozmawiamy o naszych sprawach.
Hoover rączo zerwał się od stołu. Myślał tylko o tym, że im szybciej dowie się, o co chodzi, tym prędzej zacznie działać i będzie mógł niedługo zabrać się do ukochanej pracy. Właściwie już pracował.
– Czy pan wie – zapytała gubernator Rolison, gdy przeszli do jej gabinetu – dlaczego nazywają mnie Threear?
– Wiem – odparł Hoover i pomyślał, że jeżeli pani gubernator takie ma pojęcie o zdolnościach inspektorów, to sprawa, dla której go wezwała, nie powinna mu zająć więcej niż pół godziny i będzie zmuszony wrócić do domu.
– Nie, dopiero następnym rejsem pijaczyny "Goody'ego" – sprostował, przypominając sobie, że jest to jedyny sposób opuszczenia tego zapomnianego przez Federację miejsca. Reprezentacyjnym krążownikiem szos Threear nie dotarłby na End.
W gabinecie kawę podała im piskliwa osóbka z centrali łączności i zostali sami.
– Sprawa, dla której wezwaliśmy pana, jest nietypowa – zaczął Scopolicky, chcąc ułatwić zadanie pani gubernator.
Hoover potulnie skłonił głowę, choć w duchu pomyślał, że pan sekretarz gówno wie, jakie to sprawy są dla inspektorów typowe, a jakie nie. Zmilczał jednak, nie chcąc opóźniać rozwoju wypadków.
– Tak – podjęła temat Threear. – Ta sprawa nie będzie prawdopodobnie wymagała od pana żadnych z waszych osławionych umiejętności, nie będzie pan musiał walczyć, posługiwać się skomplikowanym sprzętem, kamuflować, skradać, et cetera…
Hoover powtórnie pokornie skłonił głowę na znak zgody, chociaż z dużo większym trudem przyszło mu powstrzymać się od wyrażenia zdania na ten temat. Pogodził się z myślą, że w oczach Romy Ridley Rolison jest skrzyżowaniem Indianina Chytrego Lisa z Supermanem.
– Najdziwniejsze, a zarazem najgroźniejsze jest to – ciągnęła Threear – że rzecz dzieje się najzupełniej jawnie, że nikt nie kryje się z przynależnością do Stowarzyszenia, a zarazem jest ono chyba groźne dla całej Federacji. Tak sądzimy.
Gubernator spojrzała wyczekująco na Scopolicky'ego, a ten skinął potakująco głową. Hoover pomyślał, że w końcu wie mniej więcej, o co chodzi. Kolejna organizacja, która nie lubi Rządu, uwiła sobie gniazdko w błotach Ampis.
– Oni zachowują się tak, jakby wiedzieli, że są nie do pokonania, że są silniejsi i nic im nie grozi. A jednocześnie oficjalnie niczego nie pragną, nie żądają – po prostu spotykają się i medytują. To wszystko, co robią.
Hoover zacisnął zęby, policzył pod wyczekującym spojrzeniem obojga rozmówców do dziesięciu, a potem powiedział:
– Może zróbmy tak: ja będę zadawał pytania, a wy będziecie odpowiadać. To system sprawdzony od stuleci. Pytanie pierwsze: jakie to stowarzyszenie?
– Nazywamy je Stowarzyszeniem Tysiąc. Oni…
– Chwileczkę – przerwał Hoover. – Jak są zorganizowani, jaka jest struktura tej grupy?
– To jest właśnie najtrudniejsza kwestia – powiedział wahając się Scopolicky – bo z jednej strony niby wszystko o nich wiadomo, a z drugiej… Zresztą, sam pan zobaczy. Na czele Stowarzyszenia stoi Wielki Wąż, który ma pod sobą – choć to wyrażenie niczego nie tłumaczy – dziewięciu Wodników, ci z kolei przewodzą dziewięćdziesięciu Smokom wybranym spośród około dziewięciuset Adeptów, W sumie jest to około tysiąca ludzi, stąd nazwa.
– I co pan w tym widzi niezwykłego? – nie wytrzymał Hoover. – Zasada stara jak świat i istniejąca od starożytnego Egiptu po dzisiejsze Wojska Galaktyczne. Liczby tylko różne.
Ma pan rację, ale nie w tym jest niezwykłość Tysiąca. Nie wiem czy będę umiał panu wytłumaczyć, na czym to polega. Najkrócej rzecz ujmując, w każdej wymienionej przez pana formacji zasada przekazywania poleceń jest prosta – dowódca wydaje rozkaz swoim oficerom, ci podoficerom, a dalej są żołnierze, którzy rozkaz wykonują i meldunek o tym wraca do głównodowodzącego tą samą drogą. Dla uproszczenia załóżmy, że Stowarzyszenie Tysiąc jest strukturą wojskową. Otóż wtedy mielibyśmy armie, w której poborowi rozkazują oficerom, a nawet marszałkowi!
– Anarchia! – prychnął z pogardą i oburzeniem Hoover.
– Właśnie że nie! – wykrzyknął Scopolicky. – Stowarzyszenie jest zdyscyplinowane. Moje porównanie z wojskiem nie jest najszczęśliwsze, bo wziąłem je z drugiego bieguna U nich nie ma dowódców, nie ma rozkazów, tylko mnie jest brak słów na określenie tego, co się tam dzieje. To jest nowa struktura władzy! Nie możemy jej pojąć, chociaż każdy z tych ludzi zapytany z osobna stara się nam wytłumaczyć wszystko i dokładnie. Wszyscy oni mówią to samo, tylko my nie rozumiemy. Żeby ich pojąć, trzeba być jednym z nich. A ja się boję, mnie oni przerażają i nie wstąpię tam. To jest właśnie pana zadanie.
– Kto jest Wielkim Wężem? – zapytał spokojnie inspektor.
– Kevin Shore, plantator kopraty.
– Porozmawiam z nim – zdecydował Hoover.
Scopolicky westchnął.
– To nic nie da. Myśmy już z nim rozmawiali. Mówił chętnie My nic z tego nie wiemy.
– Ale jak ja…
– Nie – przerwała Roma Rolison. – Scopolicky ma rację. To nic nie da. Pan po prostu nic nie zrozumiał. I trudno się temu dziwić. To nie jest mafia, masoneria czy inny tajny związek. Raczej coś zbliżonego do buddyzmu lub lamaizmu, tylko bez ich hierarchii. Fakt, że Wielkim Wężem jest jakiś tam hreczkosiej, nie znaczy, iż jest ich przywódcą w pańskim rozumieniu tego słowa. Równie dobrze najważniejszą dla nich decyzję może podjąć najmłodszy Adept. Zresztą… John panu coś opowie.
Hoover spojrzał na sekretarza. Czuł się jak w domu wariatów, ale postanowił wytrwać do końca.
– Słucham – powiedział oschle.
– Widzi pan – zaczął niepewnie Scopolicky – my się z nimi liczymy… więc sam pan rozumie, tak na wszelki wypadek…
Inspektor skinął głową. Rozumiał. Rozumiał doskonale, że gubernator Roma Rolison i jej sekretarz panicznie boją się Stowarzyszenia, choć ono nic złego na razie nie czyni. Czują się także odpowiedzialni przed Federacją, czego dowodem obecność tutaj inspektora. Zapalili więc tejże świeczkę, a Stowarzyszeniu ogarek. Lub może nawet na odwrót.
– …no, jednym słowem, powiedzieliśmy im o panu – wyrzucił wreszcie z siebie sekretarz.
– Im, to znaczy komu?
– Właśnie o to chodzi – ucieszył się niespodziewanie Scopolicky. – Ja napisałem do Shore'a, że choć jego Stowarzyszenie trudno uznać za tajne czy spiskujące przeciw Federacji, to jednak gubernator czuje się w obowiązku poinformować Rząd o jego istnieniu, gdyż nie chce za niego brać na siebie odpowiedzialności. W związku z tym należy się spodziewać, że na Ampis przybędzie ktoś, najpewniej inspektor, w celu zbadania tej sprawy. Spytałem też w imieniu Threear, czy będzie pan mógł zapoznać się z ich działaniem.
– I co? – nie wytrzymał Hoover.
Scopolicky popatrzył na niego uważnie, wyraźnie grając na efekt., – Ano, właśnie. Niech pan sobie wyobrazi, że po kilku dniach pojechałem po pocztę i pucybut – w urzędach jest taka profesja, to konieczne przy naszej pogodzie – powiedział do mnie: – "Panie sekretarzu, zgadzam się. Ten inspektor może nawet być z nami". Da pan wiarę?! Ten chłopak, który jest Adeptem zaledwie od tygodnia, "zgodził się" w imieniu Shore'a – Wielkiego Węża! I nie była to drwina czy przejęzyczenie! Oni tak mówią, tak jakby byli jednym… no, jednym, czy ja wiem… jednym ciałem, nie to pompatyczne, jedną jaźnią, jednym człowiekiem… A, niech to cholera!