Shore uśmiechnął się pobłażliwie.
– Nic. Po pierwsze nie wezwałbym ich. bo nikogo wezwać nie mogę. Najmłodszego nawet Adepta. To zresztą nie jest potrzebne. Prędzej oni mogą wezwać mnie.
Hoover zacisnął szczęki.
– A dalej? Gdyby jednak?
– Dalej? Jeżeliby wszyscy chcieli, żebym wyjechał i gdybym ja tego chciał – to tak.
– Chcieli czy pozwolili? Nazywajmy rzeczy po imieniu!
– Chcieli. Aleja nie chcę.
Inspektor westchnął, kółko się zamknęło.
– Zacznijmy jeszcze raz – powiedział z rezygnacją – jest pan szefem…
– Panie Hoover! – przerwał mu gospodarz. – Niech pan zrozumie, że przykłada pan złą miarkę! Nie jestem niczyim szefem, jak pan to nazywa. Jutro może się okazać, że jestem jednym z dziewięćdziesięciu Smoków lub Adeptem!
– Degradacja? – zapytał żywo inspektor.
Shore wybuchnął śmiechem.
– Nic pan nie rozumie, drogi inspektorze. Uważa pan Stowarzyszenie – zostańmy przy tej nazwie, chociaż m'y się tak nie nazywamy – za formację typu wojskowego, hierarchicznego, trwałą jak piramidy i doskonale panu znaną. Zwłaszcza to ostatnie jest ważne, bo prze? to utożsamia pan formę z treścią. Nie winie pana o to, bo nasza forma, forma stowarzyszenia sugeruje to. Jest przywódca – Wielki Wąż, są (w pana pojęciu) zastępcy – Wodnicy, dalej Smoki i Adepci. Słowem klasyczna piramida. Czyż nie tak?
Zgnębiony Hoover skinął głową.
– Właśnie. W pańskim rozumowaniu tkwi błąd. Nie potrafi pan pojąć, że pod tą znaną formą kryje się twór całkowicie amorficzny. Jak plazma. Gdy zdjąć z niej foremkę, to rozlezie się we wszystkich kierunkach, a w nieważkości przyjmnie kształt kuli – i dalej jest sobą, dalej funkcjonuje!
– Po co więc wam foremka?
– Nam? Ależ, inspektorze! Nam ona wcale nie jest potrzebna. To wam ona jest potrzebna i wtłoczyliście nas w nią. Wy jesteście tą formą!
– A pańskie Stowarzyszenie to treść?
– Widzę, że pan zaczyna rozumieć. Tak. Jak ten deszcz padający na zewnątrz. Ujęty w rowy, zbiorniki, rurociągi, rury, zdławiony zaworami, kranami i sitkami pryszniców jest nadal tym samym deszczem. Twierdzenie, że jestem przywódcą jakiegoś stowarzyszenia, jest równie zasadne co uważanie, że woda w garnku jest szefem deszczu tylko dlatego, że jej jest "raz", a kropel tysiące!
Zapadła cisza. Ogłupiały Hoover wpatrywał się przez chwilę w Sho-re'a, a potem otrząsnął się, jakby właśnie wyszedł spod owych tysięcy kropel.
– Pan jest szalony – powiedział spokojnie i z przekonaniem.
Shore podniósł się, wziął obie szklaneczki, dopełnił je alkoholem i wróciwszy wręczył jedną inspektorowi.
– Woda? Dlaczego właśnie woda? – zapytał Hoover.
Łyk whisky przywrócił mu jasność widzenia.
– To proste – odparł Shore, zakładając znowu ręce za głowę. – Woda to jest coś najbardziej naturalnego i od początku swego istnienia wtłoczonego w zbiorniki. Zbiorniki oceanów, mórz, jezior, et cetera. Woda to kolebka życia, chyba słyszał pan o tym? Powstałe życie było równie wolne i amorficzne jak ona, potem zaczęło się wspinać na wyższe stopnie organizacji, później jeszcze z trudem wylazło na ląd. A potem stworzyło sobie foremkę – cywilizację!
Inspektor odetchnął z ulgą. Nareszcie był w domu. Nawet odczuł zawód graniczący z rozczarowaniem. A więc ma do czynienia z kolejną grupą propagującą powrót do natury, grupą zwalczającą cywilizację, a Rząd Federacji w szczególności! Zastanawiał się właśnie nad rodzajem środków prewencyjnych, gdy Shore odezwał się znowu.
– Chyba wiem, o czym pan myśli – powiedział. – Myli się pan. Nie jesteśmy kontestatorami, nie zamierzamy niczego rozwalać, nie chcemy cywilizacji wysadzić w powietrze, nie. To nie ten etap. My jesteśmy już dalej czy może wyżej. Oczywiście, podważamy od środka naszą foremkę cywilizację, ale uwalniamy umysły, a nie ręce. Chcemy, by ludzkość stała się jak woda – amorficzna i jednorodna. Wszyscy rządzą i nikt nie rządzi. Demokracja amorficzna – tak to nazwę na pana użytek, bo chyba musi pan złożyć jakiś meldunek czy sprawozdanie? Prawda?
Hoover skinął głową.
– Tak – powiedział. – Ale niestety muszę także zakazać wam dalszej działalności, dopóki rzecz nie zostanie dokładnie zbadana. Pańskie poglądy uważam za wysoce niebezpieczne. Jeżeli dobrze zrozumiałem, zamierza pan zatrzymać rozwój cywilizacji, a nawet cofnąć ludzkość do stanu praameby!
– Zamierzamy dać ludzkości to, co sama utraciła. Powiem inaczej, nie podważamy foremki, tylko zrywamy kajdany z naszych umysłów. Umysłów, powtarzam. Doskonalimy się, sta, r my wznieść na poziom, na którym cywilizacja pojmowana tak jak dotąd, cywilizacja techniczna jest bez znaczenia. Niechże pan wreszcie zrozumie: do tej pory ludzkość była larwą, poczwarką – widocznie było to konieczne! – a teraz następuje przemiana w motyla. Motylowi nie jest potrzebny kokon!
– Motyl krótko żyje – przypomniał Hoover.
– Zgoda. Dla nas krótko. Ale i tak dłużej niż nasze istnienie wobec czasu trwania wszechświata. A życie naszego motyla może trwać miliardy lat! Pan wie, że byli już wcześniej tacy, którzy dążyli do tego. Niech pan przypomni sobie filozofie i religie Wschodu. Tajemne praktyki, medytacja, itp. Cała mitologia hinduska oparta jest na opowieściach o ludziach, którzy poprzez medytacje (trwające i tysiąclecia wedle legend) stawali się równi bogom. Można powiedzieć, że to byli nasi prekursorzy, choć tak naprawdę, to rzecz tyczy ludzi, u których odzywały się reliktowe, atawistyczne cechy życia w morzu, cechy zgubione i stłamszone przez rozwój materialny, a nie duchowy. Ale powtarzam, może tak trzeba było, może najpierw ludzkość, a ogólnie wszelkie wysoko zorganizowane życie musi zbudować sobie kokon i przeżyć w nim wszelkie plagi, by wreszcie móc rozwinąć skrzydła!
– Tamte systemy jednak upadły.
– Jak wszystko dobre, co przychodzi za wcześnie. Może jednak nie tyle upadły, co zostały przysypane gadżetami cywilizacji. Pod spodem, pod warstwą popiołu, tli się jednak cały czas. żar. Pan wie, że na Ziemi po dziś dzień dalajlama ma swych wyznawców i tajemnice Lhasy nie zostały zgłębione? Pan przyleciał tu, na Ampis, ale równie dobrze mógłby pan zwiedzać Tybet czy hinduskie świątynie. Czemu im nie zakazuje pan działalności? Zresztą i nam nie ma pan czego zabraniać, bo nie prowadzimy żadnej działalności w pańskim rozumieniu. Nie agitujemy, nie rozrzucamy ulotek, nie wysadzamy w powietrze pałacu gubernatora. Nic. Co prawda, spotykamy się od czasu do czasu, ale nawet i to nie jest konieczne.
– Telepatia?
– Coś w tym stylu. Może raczej empatia, bo to polega na przekazywaniu uczuć i stanów emocjonalnych, a nie myśli. My to nazywamy po prostu czuciem. Nie spotykamy się, tylko czujemy. Ale to najmniej ważne, to tylko wstęp. Czujemy, co myślą inni.
– Ja też? Czyta pan w moich myślach? – przeraził się Hoover.
– Oczywiście, że nie. W ogóle nie czytamy w myślach, jak to pan nazwał, a nasze czucie zachodzi tylko pomiędzy tymi, którzy tego chcą. Jeżeli ktoś nie chce mieć z nami nic wspólnego, to jego umysł jest dla nas zamknięty jak magnetyczny sejf. To sprawa dobrowolności, nie sądzi pan chyba, że budujemy boski świat przemocą.
– Były już precedensy.
Shore skinął głową.
– Wiem…
– Zastanawiam się – zaczął z wahaniem inspektor – dlaczego pan mi to wszystko mówi? Tak otwarcie? A może to nie jest wszystko, może to tylko pierwsza warstwa, pod którą czają się kolejne prawdy? Taka cebula dla przygłupich inspektorów Federacji?
– Pan sądzi wszystko i wszystkich po sobie. Po pierwsze, wiem, że nawet jeżeli nie pan sam w tej chwili, to Federacja jest w posiadaniu środków, które wydobędą dowolną prawdę. Nie gram jednak na zwłokę, mówię z panem szczerze z tych samych przyczyn, o których było wyżej. Nic nie budujemy na przemocy ani fałszu. To słabe fundamenty, wzniesiony na nich choćby najsolidniejszy gmach zawsze się w końcu rozleci. Zresztą, nie musiał pan wcale rozmawiać ze mną. To samo powiedziałby panu każdy Adept. Zaoszczędziłby pan sobie drogi. Pan po prostu odcisnął na mnie formę mojego przywództwa.
Hoover zamarł. Zdawało mu się, że nareszcie odkrył słaby punkt.