6 maja. sobota.
Sąsiad z góry przyszedł do mnie z wymówkami. Powiedział, że ma już dosyć mojego chuligańskiego zachowania. Nie dość, że zgniotłem mu kota, to jeszcze ludziom spać nie daję głośnymi śpiewami po północy. Przy tym nie krył wcale, że śpiewy wydały mu się chóralne i podejrzliwie rozglądał się po pokoju. Poza tym rzucam jeszcze meblami po mieszkaniu, co jest karygodnym chamstwem. Sprawdziłem. Faktycznie, krzesło, którym cisnąłem we śnie w,,blacharza", było przewrócone i nie na swoim miejscu. Dało mi to do myślenia. Chciałem zostać sam, więc przeprosiłem sąsiada. Mrucząc coś o nieodpowiedzialnych jednostkach, wyszedł… Po chwili dzwonek. Goniec z "Geanco" przyniósł środki antykoncepcyjne dla mojego drzewa. Był to antyrozmnażacz genealogoamonowy G-168-CXXX. trójsynian żelaza oraz spray z etykietą głoszącą, iż jest to kwas alfaaminocórkowy. Od razu spryskałem drzewo tymi preparatami. Skutek był natychmiastowy! Prawie wszyscy zakwitli i zaczęli się rozmnażać. Wystarczyło, bym głębiej odetchnął na schodach, bo w pokoju w ogóle nie mogłem tego robić, a już ktoś został zapylony. Nie odstraszała moich przodków różnica wieku i wieków. Moja druga siostra została zapylona przez tego średniowiecznego "blacharza", który mnie dusił zeszłej nocy.
Patrzyłem na to wszystko z przerażeniem. Przecież to niemożliwe, żeby umarli się rozmnażali! To, co się dzieje na tym drzewie, nigdy nie mogło mieć miejsca w mojej rodzinie. A może zaszła pomyłka, może to nie moje drzewo? Już, już chciałem pociągnąć "Geanco" do odpowiedzialności, ale szczęściem przypomniałem sobie, że to cholerne drzewo pochłonęło moje wszystkie oszczędności i nie mam za co się procesować. Siadłem więc zrezygnowany pod nim i nagle poderwałem się na równe nogi. Na jednym z liści zobaczyłem jakieś dziwne wypryski.
Szkodniki – przeleciało mi przez skołataną głowę.
Prawie ścięło mnie z nóg. Taka porządna rodzina, a tu masz. Wypryski. To musi być albo rdza genealogiczna, albo grzybek szwagrowy pasożytniczy, albo dziadek zjadek. Ponieważ nie miałem pojęcia, który ze szkodników to jest. więc spryskałem drzewo i kwasem genealonukleinowym, i antyszwagrówką, i azotynem stryja. Siadłem i niecierpliwie czekałem na skutki zastosowanej kuracji. Przypomniałem sobie, jak chciałem urządzić małą bibkę z okazji kupna drzewa genealogicznego. Serce ścisnęło mi się na tę myśl i z nienawiścią popatrzyłem na drzewo. Wtem poderwałem się jak oparzony, bo podczas mojego zamyślenia owe wypryski na liściu poczęły spacerować po całym drzewie, nic sobie nie robiąc z chemikaliów.
Z niejakim przerażeniem zauważyłem nieznaczny ubytek ciotki Stelli. Stwierdziwszy, że te "wypryski" są żyjątkami przodkożernymi, złapałem jedno i wziąłem pod lupę. Było nad wyraz odrażające, całe owłosione i miało wiele łapek, którymi nieustannie przebierało, skutkiem czego nie mogłem ich policzyć. Żyjątko nazwałem wielonogiem i schowałem do pudełka.,,Wielka Encyklopedia Wszechczasów i Wszelkich Wyrazów" skorygowała nieco mój pogląd na tę sprawę, nazywając zwierzątko po prostu mszycą.
Przez ten czas, gdy ja dochodziłem tożsamości szkodnika, ów urosnąwszy znacznie po skonsumowaniu ciotki Stelli, zabrał się do dalszych mych krewnych. Ze łzami w oczach żegnałem schodzących z tego świata. Ginęli śmiercią tragiczną, bezradni, pożerani przez dzikie bestie. Poprzysiągłem sobie mścić się za moich przodków do grobowej deski. Moje ponure myśli przerwał nagły zgrzyt. To pień podpiłowany przez korniki załamał się pod ciężarem korony. Mszyce, które już teraz były wielkości much, kończyły dzieło zniszczenia. Pożegnałem więc kolejno pradziadka Andre, wuja Ernesta, babkę Betsy… Po chwili z całego drzewa pozostała tylko donica, widać niejadalna dla mszyc. Widząc to zapłakałem rzewnie, ale mszyce – teraz już wielkości szarańczy – nie pozwoliły mi opłakiwać przodków, bo dobrały się do mojej szafy. Zanim zdążyłem interweniować, zeżarły telewizor, zostawiając jedynie kineskop.
Zauważyłem, że robię się coraz mniejszy. To inny odłam mszyckiej armii zajadał się moimi zelówkami. Zrzuciłem buty i zabarykadowałem się w łazience, skąd po trzech dniach uwolnili mnie sąsiedzi, kompletnie wyczerpanego. W mieszkaniu nie było dosłownie niczego, nawet parkiet został zjedzony. Gdy powiedziałem moim wybawcom o mszycach, popatrzyli na mnie dziwnie i przywieźli mnie tu, gdzie teraz jestem. Nie byłoby mi źle, gdyby nie wypytywali ciągle o moich przodków. Dziwne słowo. Mówię im, że nigdy czegoś takiego nie miałem, a oni śmieją się twierdząc, że każdego musieli począć rodzice. Tego drugiego słowa nie znam. Byli bardzo poruszeni, gdy podczas snu powiedziałem słowo "dziadek". Pytali, co to znaczy i czy ma coś wspólnego z genealogią. Nie wiem. ja przecież nie miałem "przodków", nikt mnie nie "rodził", jestem sam, jedyny, powstały z niczego! Jestem wyższy od was, bo wy z prochu powstaliście i w proch się obrócicie, a ja jestem wieczny, jestem dzieckiem WIECZNOŚCI!!!
Firma Prawnicza
Kinsey. Sheckley and Kinsey Denver
Colorado
21 sierpnia
Klinika Psychiatryczna.
Forcelta Delano
Connecticut
Szanowni Panowie!
Zawiadamiamy uprzejmie, że na życzenie Panów zapoznaliśmy się z pamiętnikiem Waszego pacjenta oraz z całą korespondencją między Wami a "Geanco" dotyczącą tej sprawy i z przykrością musimy odmówić jej prowadzenia. Obecna nasza sytuacja finansowa nie pozwala nam się wikłać w sprawy, co do których istnieją minimalne szansę wygrania. A tak jest właśnie w tym przypadku. Jednocześnie odsyłamy Panów do firm lepiej obecnie prosperujących, których wykaz podajemy na końcu, ostrzegając równocześnie, że Wasze szansę, Panowie, nie są wielkie. Jedyne roszczenia z tytułu dokonanych zabiegów możecie Panowie skierować przeciw samemu pacjentowi bądź jego rodzinie.
Trudność wygrania sprawy z "Geanco" polega na istnieniu wielu przepisów i zastrzeżeń, którymi firma ta obwarowała się w przewidywaniu takich i podobnych wypadków.
Z poważaniem Kinsey, Sheckley and Kinsey
1972
NAUMACHIA
Przepraszam, pan Slavinsky? Tak? Jak się cieszę… jak to dobrze, że pan przyszedł. Bałem się, że i pan zignoruje mnie, żałosnego maniaka…
Pan jest moją ostatnią nadzieją, chociaż tu me chodzi o mnie. Gdyby jedynym moim celem było oczyszczenie się z zarzutów, to nie byłbym aż tak uparty. Tu chodzi o ludzkość! Taak… I, niech mi pan wierzy, nie dziwię się wcale, że do swoich zbawicieli ta właśnie ludzkość podchodzi nieufnie.
Pan wie, pisałem o tym w liście, że byłem początkowo podejrzany o morderstwo i o to, że swoją niezwykłą opowieść przygotowałem w celu obronienia się przed krzesłem elektrycznym. Potem uznano, że śmierć Reda to był jednak wypadek. Moje dalsze uporczywe obstawanie przy przedstawionej przeze mnie wersji zdarzeń wzbudziło w sądzie podejrzenie o lekką chorobę psychiczną.
Byłem na obserwacji, a jakże… ale o tym opowiem później. Słucham? Mam usiąść? Ach, przepraszam, ostatnio często zdarza mi się zapomnieć, gdzie się znajduję. Tak, to po tej "obserwacji", właściwie dopiero teraz nadaję się do leczenia. Co dla mnie? Obojętne: kawa, herbata, co panu wygodniej. Tak, dziękuję, nie słodzę.
Ładna ta kelnerka, odwykłem od kobiet, mieszkam sam jak kret. I chodzę po ulicach tylko nocami: to są moje podziemne korytarze. Pan jest Słowianinem? Czech? Rozumiem, wojna, Hitler, rodzice uciekli do Stanów? Wiem coś o tym, interesowałem się wojną z pewnych osobistych względów.
Przepraszam, że tak chaotycznie mówię, ale jestem trochę zdenerwowany, od pana tak wiele zależy…
Nie jest pan pierwszym, do którego się zwracam, ale pana poprzednicy nie chcieli nawet odpowiedzieć na moje listy. Pan rozumie: cieszyłem się wtedy dość szczególnym rodzajem sławy. Wtedy, to znaczy cztery lata temu. Ile mam lat? Trzydzieści pięć. Pan jest zaskoczony?
Wiem, wyglądam na pięćdziesiąt. To życie tak magluje człowieka. Pańscy utytułowani i brodaci koledzy po fachu nie chcieli ze mną rozmawiać. Jeden, co prawda, odwiedził mnie w klinice, ale, jak się okazało, w innym celu, niż myślałem. Zmienił specjalizację: z oceanografii na psychiatrię! Duża zmiana. Ale o tym, że interesuję go bynajmniej nie ze względu na wypadki, jakie miały miejsce na Wielkiej Rafie Koralowej, tylko jako kliniczny przypadek nowego syndromu, dowiedziałem się dopiero, gdy odjeżdżał.