Shore wyłączył silnik i najbliższe krzaki wyciągnęły po nich swe gruzłowate ręce topielców. Gałęzie skrobnęły po nadbudówce. Hoover zamknął oczy.
– To nie są listki – wyjaśnił Shore. – To kwiaty. Koprata właśnie zaczęła kwitnąć. Za miesiąc, dwa nie poznałby pan plantacji. Wszystko tu będzie seledynowe, nawet woda, bo w niej się będą odbijać kwiaty. Każdy ma około pół metra średnicy i podobny jest do goździka. Wtedy je zbieramy. A liście to owe nici, które, jak zauważyłem, nie zrobiły na panu najlepszego wrażenia.
Hoover chciał odruchowo potwierdzić, ale ugryzł się w język. Płynęli więc w milczeniu po "lesie topielców", jak inspektor nazwał w myślach plantacje, a uprawom końca nie było widać. Co jakiś czas drogę zagradzała im ziemna grobla, niosąca na sobie drogę podobną do tej. którą wczoraj nadjechał Hoover, i dzieląca teren na płytkie baseny. Wtedy Shore zatrzymywał łódź, z jej burt wysuwało się sześć metalowych, szczudłowatych nóg i pojazd przekraczał przeszkodę. Inspektor dziwił się takiemu rozwiązaniu do chwili, gdy przybyli na miejsce i okazało się, że nogi nie służą wyłącznie do pokonywania grobli, ale są napędem podczas pracy.
Shore oczyszczał spory akwen ze starych krzewów. Polegało to na tym, ze specjalny siłownik, tak zwana łapa śmierci, zamocowany na rufie łodzi wyrywał krzaki z podłoża. Szło to dosyć opornie i łódź musiała być podczas tego zabiegu mocno zakotwiczona. Czasami nie dawało się jednak wyrwać jakiegoś bardziej wyrośniętego "topielca" i Shore, w gumowym stroju, wskakiwał do wody sięgającej mu do pasa i zakładał pod korzenie mały ładunek wybuchowy. Wracał na łódź, detonował ładunek i "topielec" wylatywał w powietrze.
– Nie używamy tu kół ani gąsienic – odpowiedział Shore na nie zadane pytanie inspektora. – Dla dojazdu są zbyt powolne, a na plantacji niszczą ziemię, ubijając ją zanadto.
Hoover skinął głową. Miał dosyć i nic go to nie obchodziło. Obiad zjedli w ciasnej nadbudówce łodzi, która najwyraźniej była przeznaczona dla jednej osoby. Potrącali się co chwilę łokciami, rozlewali napoje i przepraszali co kilkanaście sekund.
Po obiedzie nic się nie zmieniło. Shore nadal wyrywał swoje krzaki, a Hoover stojąc pod małym daszkiem nadbudówki, obserwował pracującą "łapę śmierci". Co jakiś czas Shore wyskakiwał z łodzi do wody i zakładał ładunki. Wybuch, mlaszczące bicie wody o burty, kołysanie i spokój. Potem znów kilka kroków i operacja powtarzała się. Shore prawie już za każdym razem musiał zakładać ładunki, bo dotarli do najstarszych krzewów. Tempo pracy spadło i Hoover zaczął się zastanawiać, czy nie pomóc plantatorowi choćby w prowadzeniu łodzi, by nie musiał za każdym razem wracać za stery, gdy po kolejnym wybuchu coś uderzyło go w ramię. Niezbyt mocno. Rozejrzał się wokół siebie. Jest. Koło jego obutych w gumowce nóg leżał odłamany wybuchem kawałek gałęzi. Nie dłuższy niż pięć cali.
Hoover schylił się, podniósł znalezisko i przyjrzał mu się ciekawie. Zanim jeszcze na dobre zrozumiał, co widzi, żołądek podjechał mu do gardła. Czarny, krótki i lekki patyk miał jasnoróżowy przełom, w którym perliły się czerwone kropelki soków rośliny. Z obu końców odłamanego fragmentu zwisały, czy też może -jak się wydawało Hooverowi – wiły się białe włókna kojarzące się nieodparcie z nerwami. Stanął mu przed oczami chodnik z kopraty. Rzucił histerycznym gestem ułomek za burtę i zwymiotował. Teraz rozumiał, dlaczego hydrauliczny siłownik nazywano "łapą śmierci". Zrzucił z głowy kaptur pozwalając, by deszcz zmoczył mu głowę. Umył twarz i wrócił do sterówki.
– Niech pan włazi do wody – powiedział do Shore'a. – Poprowadzę łódź.
Wieczorem siedzieli w jadalni wielkiego domu. Skończyli posiłek i przeszli do gabinetu Shore'a. Plantator napełnił kieliszki, nie pytając już Hoovera, co podać.
– Jutro rano wracam – powiedział inspektor, pociągając pierwszy
Shore skinął głową.
– Dziękuję za pomoc. Sam nie skończyłbym dzisiaj.
Hoover nie odpowiedział, wolał nie rozwijać tematu.
– Chciałem też powiedzieć, że zdecydowałem się.
Shore podniósł brwi w geście wyrażającym uprzejme zdziwienie i umiarkowaną ciekawość.
Zdecydowałem się spróbować – brnął dalej inspektor – czuć.ie wiem tylko, jak to zrobić. Chciałbym, żeby pan jako Wielki… tonaczy, żeby mi pan wyjaśnił, co mam robić…
Nic. Jeśli pan naprawdę chce, to nic więcej nie trzeba robić. Aleonieważ to pierwszy raz, więc dam panu radę: proszę iść do swojegookoju i położyć się lub usiąść wygodnie. Na początku, żeby nawiązaćontakt, potrzebne jest odosobnienie i zamknięcie, brak wszelkich dźwięków i widoków. Potem to bez znaczenia, chociaż izolacja wzmaga doznania.
Hoover potoczył wzrokiem wokół.
– To dlatego – powiedział.
Plantator skinął głową.
– Właśnie. A dalej już nic. Jeżeli pan odreaguje, uwolni od zahamowań, poczuje pan. I to wszystko.
Hoover bez słowa dopił swoją whisky i ruszył na górę. W pokoju, nie rozbierając się, ułożył się wygodnie na posłaniu. Przymknął oczy. Czuł lekkie zdenerwowanie, które rosło wraz z przekonaniem, że to właśnie ono przeszkodzi mu w kontakcie. Nie bardzo wiedział, jak ma sam sobie pomóc. Zaczął równo oddychać i rytmicznie naprężać mięśnie jak w treningu izostatycznym. Przerwy pomiędzy kolejnymi skurczami robił coraz dłuższe, aż wreszcie poczuł, że jest pusty i spokojny. I w tej pustce coś się wykreowało. Nie wiedział jeszcze co, było niewyraźne. Pierwsze doznanie przypominało muśnięcie skóry skrzydłem motyla.
Dlaczego właśnie motyla? – zastanowił się. – Kto mówił o motylu?
Drugie wrażenie było wyraźniejsze i zdecydowanie nieprzyjemne. Nieprzyjemne, bo po raz pierwszy odczuł w sobie obecność kogoś innego. Nie jednego, kilku istnień. Przeraził się, zastanowił, czy nie pora się cofnąć. Potem może być za późno i goście pozostaną w nim na zawsze. Wrażenie momentalnie minęło. To go uspokoiło, bo doszedł do wniosku, że w razie potrzeby zawsze może się wyłączyć. Mimo oczekiwania i spokoju wrażenie nie wracało.
Zastanawiają się – pomyślał.
Zaczął sobie wyobrażać wodę – równy jak stół, jednorodny ocean otaczający planetę. Ślizgał się po jej mokrej powierzchni, nie mogąc w nią wniknąć. I nagle zanurzył się. Krzyknął z przestrachu i bólu. Poczuł w sobie już nie kilka istnień, ale setki. Wrażenie było nie do opisania i opanowania, jak orgazm i śmierć. Po pierwszych skurczach psychiki przyszło rozkołysane uspokojenie, obce jaźnie rozgościły się w nim, nie przeszkadzając sobie wzajemnie. Na razie czuł jedynie ich obecność, czuł w całkowitej ciemności, że nie jest sam, a właściwie, że jest jednocześnie częścią i całością, mieścił w sobie wszystkich i sam był wchłonięty przez setki umysłów. Poczuł, że jego zachwyt był też ich udziałem. Zaniepokoiło go to. Czyżby dlatego? Czy to stowarzyszenie wampirów polujących na takie psychiczne dziewice jak on?
Wrażenie bliskości nieco zbladło, zrozumiał, że wszelkie jego wahania i wątpliwości zamykają mu drogę w głąb. Musiał oddać bez reszty i przyjąć bez reszty. Gdy to zrobił, zaczął widzieć. I to nie ponury, ciemny pokój, w którym ktoś leżał na posłaniu z zamkniętymi oczyma, tylko pochmurny dzień na plantacji kopraty po drugiej stronie planety, czuł wodę, trzymał na długiej, ostrej, aluminiowej żerdzi przypominającej oszczep ładunek wybuchowy. Wbijał go głęboko pod korzenie, jednocześnie tańcząc w nocnym lokalu Rainy City z atletycznym, łysiejącym blondynem. W pałacu gubernatora łączył rozmowę z namiestnikiem Endu, gdy z hukiem wywaliło mu oponę na drodze do Rainy Willage, gdzie czekała na niego żona z kolacją.
Poczuł pieczenie ręki, gdy sparzyła się promiennikiem. Umierał na resid w nędznym szpitaliku w osadzie plantatorów, a zaraz potem poczuł swą pierwszą rozkosz młodziutkiej dziewczyny i usłyszał oklaski, jakimi nagrodzono go w teatrze "Rainbow" przy Rainbow Street w stolicy. Tępy ból rozdarł mu nagle miednicę, dziecko było mokre i okrwawione, łaskotało mu pierś, gdy ssało, popił więc łykiem whisky na dole w gabinecie, i wyrżnął w pysk Scopolicky'ego, z którym szamotał się na ulicy