Wewnątrz panował półmrok rozjaśniany tylko przez osłoniętą starą gazetą żarówkę. Zwisała ona smętnie z wysokiego sufitu, tuż nad małym kantorkiem – prawdopodobnie kasą – chwilowo pustym. Pan M. pomyślał właśnie tak: "chwilowo", jakby nie wiedzieć skąd czerpał pewność, że właściciel – zakurzony na pewno tak jak jego przybytek – odszedł na zaplecze tylko na moment.
Z kolei pan M. rozejrzał się po ścianach pomieszczenia. Wypełniały je półki z przegródkami, w których stały i leżały płyty w kolorowych
I o dziwo! – nie zakurzonych okładkach. Po prawej stronie do półek przystawiona była aluminiowa drabinka -jedyny nowoczesny, a przez to kłócący się z otoczeniem sprzęt.
Pan M. oglądał to wszystko coraz bardziej zdumiony, a że był człowiekiem czynu, więc na oględzinach nie poprzestał. Zdecydowanie ujął mosiężną, wypolerowaną przez wiele rąk klamkę w kształcie gryfa i pchnął drzwi. Zabrzęczał umieszczony nad framugą "dzwonek, oznajmiając niewidocznemu wciąż sprzedawcy o wejściu klienta. Pan M. wszedł, zamknął za sobą drzwi (co zostało obwieszczone nową serią przenikliwych dźwięków), i stanął pośrodku pomieszczenia, zakładając ręce do tyłu. Czekał. Za kotarą oddzielającą skromny sklepik od zaplecza, zapewne prywatnego mieszkania, coś się poruszyło i oczom pana M. ukazała się młoda dziewczyna – ładna i zgrabna. Pan M., który oczekiwał kogoś starszego, zaniemówił. Dziewczyna wydawała mu się nie całkiem obca i przez to niepokojąca. Przyglądała się panu M. również z uwagą i w milczeniu. Potem uśmiechnęła się samymi oczyma.
– Ojciec obsłuży pana za moment, właśnie kończy kolację – powiedziała nieco matowym, ale miłym głosem.
Pan M. nie odpowiedział, tylko skłonił się nieznajomej, która na powrót zniknęła za kotarą. Dopiero po jej wyjściu pan M. uzmysłowił sobie, że była dziwnie niemodnie ubrana. Mocny Boże! Niemodnie, to mało powiedziane!
Dziwne miejsce – pomyślał pan M., ale nie było mu dane długo rozpamiętywać ten fakt, bo oto pojawił się niski, zgarbiony staruszek o żółtej, pomarszczonej cerze. Wypisz, wymaluj, wyobrażenie przeciętnego mieszczucha o molu książkowym – zakurzonym i przypominającym suchar.
Witam! Witam, szanownego pana! – zaskrzeczał przybyły głosem podobnym do tego, jaki wydaje zardzewiały gwóźdź przemocą wyciągany ze starej, twardej dechy. – Cóż za zaszczyt dla nas! Dawno nie mieliśmy tak wspaniałego klienta! Toż to radość dla oka…
– Pan mnie zna? – przerwał mu pan M. w pół słowa.
– Ach, jakżebym śmiał, skądże znowu… To jest, nie miałem przyjemności osobiście, ale tak z widzenia, pan, prawda, nie gniewa się o to…? to i owszem, znam, znam, a jakże, często pan przechodził, ale nie wstępował, tu, pozwolę sobie nadmienić, rzadko ktoś wstępuje, no, ale jak wejdzie, to wiadomo od razu, znawca, nieprawdaż, koneser, ośmieliłbym się powiedzieć… Łaskawy pan wybierze coś?
Chwileczkę – pan M. starał się zapanować nad sytuacją i gadaniem starego. – Niech mi pan najpierw powie, jak to jest, że tego sklepu nigdy dotąd nie było, nie widziałem go! Tu. gdzie jesteśmy, dwa domy stykają się ze sobą i nie ma nawet tyle miejsca, żeby kot przeszedł. Aż tu nagle sklep!
Hmmm… jak by to łaskawemu panu… Prawda, nie było nas tu, to jest chciałem powiedzieć, byliśmy zawsze, tylko nie każdemu, nieprawdaż, jest dane, to znaczy… łaskawy pan ma pewne zdolności, które… ja wiem, że nie tłumaczę jasno, ale może pan raczy usiąść i obejrzeć nasze płyty, same białe kruki, takich nigdzie nie ma! – piał stary w zachwycie.
Teraz jego głos przywodził panu M. na myśl zawodzenie wysoko-obrotowej wiertarki, jaką widział kiedyś u dentysty.
– Dobrze – skapitulował pan M. – A ma pan jakiś katalog?
– Jakżeby nie, proszę łaskawego pana? Mamy, mamy wszystko spisane.
To mówiąc stary wyciągnął z kantorka wielką księgę przytwierdzoną do miejsca swego przeznaczenia łańcuchem zdolnym utrzymać na uwięzi średni krążownik. Cisnął księgę triumfalnie na blat, tuż przed nosem pana M. Łańcuch zazgrzytał przy tym potępieńczo, kurz buchnął pod sam sufit, pan M. i antykwariusz zaczęli zgodnie kichać.
– Tu, nieprawdaż, u mnie pewien nieporządek – zaskrzypiał stary – ale łaskawy pan wybaczy, tak rzadko nas ktokolwiek odwiedza, ja, prawda, wiekowy, sprzątać jak dawniej nie mogę, chory poniekąd jestem, ale płyty czyściutkie, raczy pan łaskawie spojrzeć, ani odrobiny kurzu.
O to dbam specjalnie, nie bacząc na wiek i zdrowie! Lata już, prawda, nie godowe, a tu płyt tyle nie sprzedanych, jak pomyślę, ile to jeszcze potrwa, nim ostatnią sprzedam… Łaskawy pan coś może hurtem? Nie? No, tak, jasne, jakże to, białe kruki sprzedawać na kilogramy, ja prawda, rozumiem, ale chętnie sprzedałbym więcej… Ja bym nawet taniej, ach, nie, nie… łaskawy pan jeszcze niezdecydowany, no, tak, pan przejrzy, zastanowi się, oczywiście, ja nie nalegam, bynajmniej, sam pan zdecyduje, ja tylko podam, co pan każe, ja stary, ale pamięć, nie chwaląc się, mam dobrą, wiem, gdzie która płyta leży, łaskawy pan…
Łaskawy pan M. przestał tymczasem kichać i zabrał się do przeglądania woluminu. Odgrodzony tą lekturą od gadaniny starego, którego ledwo już słyszał, czytał tytuły, których tu swemu wielkiemu wstydowi wcale nie znał. Nazwiska twórców również nic mu nie mówiły. Pan M. podniósł wzrok na antykwariusza, który nieprzerwanie skrzypiał swoim niesamowitym głosem:
…pan się nie może zdecydować, rozumiem łaskawego pana, taki, ośmieliłbym się powiedzieć, niepokój, ale, nieprawdaż, każda płyta piękna, jeżeli natomiast łaskawy pan nie dysponuje, to jest gdyby chwilowo, prawda, nie rozporządzał pan odpowiednią wolą… nie, nie, jakżebym śmiał, ale różnie może się zdarzyć, proszę szanownego pana, czasem można być zajętym, zaabsorbowanym, więc gdyby, jak już powiedziałem chwilowo… to mógłbym coś na kredyt…
– Proszę pana – zdecydował się pan M., przerywając staremu. – Muszę się panu przyznać, że chociaż rzeczywiście uważam się oraz jestem uznawany przez innych za miłośnika i znawcę muzyki, to jednak nie potrafię nic u pana wybrać. Nie znam ani jednego z pańskich białych kruków!
Gdy pan M. wyrzucił to z siebie, zrobiło mu się znacznie lżej na duszy i nawet jego duma nie ucierpiała zbytnio na tym, że się przyznał do ignoracji w przedmiocie, który był treścią i radością jego życia. Stary sprzedawca nie wyglądał wcale na zdziwionego tym faktem, popatrzył nawet na pana M. jakby przyjaźniej niż dotychczas.
– Ależ oczywiście, oczywiście… Rozumiem szanownego pana, od tego ja tu jestem, żeby, nieprawdaż, pomóc, doradzić, stary jestem, ale ośmielę się powiedzieć, że jedyny na to miejsce, więc ja, oczywiście, jestem na pańskie usługi, pan tylko raczy powiedzieć, jaki temat muzyczny, jaka, nie zawahałbym się powiedzieć, treść go interesuje, a ja zaraz… Ja może podpowiem, mamy Miłość, Życie, Ocean Spokoju… he-he, to taki żart, że nie Spokojny, prawda, a Spokoju… więc dalej Żywioły, to oczywiście nie alfabetycznie, ale to tematy najczęściej kupowane. A gdyby: łaskawy pan coś specjalnego – to i owszem, proszę tylko pod SPECJALNE spojrzeć, a tam wszystko jest wypisane czerwonym tuszem, numer po lewej, cena, nieprawdaż, po prawej, ale ja i bez numeru wszystko szanownemu panu znajdę…
Pan M. milcząco poszedł za radą starego i coraz bardziej zdumiony wyczytał takie pozycje jak allegro Amoroso jako fragment, choć samo w kilku częściach czy też suita Ekstaza w dwóch częściach z preludium na oddzielnej płycie! Ale najbardziej pana M. zainteresowała pozycja numer trzynaście i to nie ze względu na tytuł, jak na zawrotną cenę. Kosztowała równy tysiąc! Była to bez wątpienia najdroższa płyta w katalogu. Pan M., jak już nadmienialiśmy, sytuację majątkową miał raczej korzystną i ustabilizowaną, postanowił więc nie skąpić i kupić od tego śmiesznego staruszka tę właśnie płytę. Poza tym przypomniał sobie, że yest już późno i chciał jak najszybciej dobić targu i znaleźć się w domu. – Biorę tę – powiedział. – "Wiecznie żywe wspomnienie, które-|go nigdy nie było". Tytuł może i dziwny, ale zdecydowałem się.