– Jak to? Więc wy nie słyszycie tej muzyki mówiącej o kosmosie, życiu, miłości i szczęściu?
– Nic a nic – odparł lekarz. – Oprócz, ma się rozumieć, lekkich trzasków i szumów.
– Ale ja słyszę! – upierał się pan M. – Słyszę bardzo wyraźnie!
– Drogi przyjacielu – powiedział adwokat wstając. – Uraczyłeś nas zabawną historią dowodzoną twojej fantazji i inteligencji. Podziwiam cię za to, ale nie można żartu ciągnąć dalej, gdy został on odkryty. Ponieważ dzisiejszy dzień nie jest normalnym dniem naszych spotkań, przeto umawiając się z tobą. odłożyliśmy pewne zajęcia, do których teraz pragniemy powrócić, o co. mam nadzieję, nic pogniewasz się, bo jesteśmy przyjaciółmi, którzy szczerości nie uważają za puste słowo. Dlatego proponuję, abyśmy jak zwykle spotkali się w sobotę i jeśli jeszcze wtedy będziesz twierdził, że wszystko, co opowiedziałeś, przeżyłeś naprawdę, inaczej zajmiemy się tą sprawą. Na razie traktuję to jako żart i za taki dziękuję ci. Teraz jednak już pójdę.
Pan M. zapewnił swoich przyjaciół, że nie gniewa się wcale, a nawet dziękuję za poświęcony mu czas i wyrozumiałość. Odprowadził ich do drzwi. Lekarz poprosił, by pan M. zgłosił się nazajutrz do jego kliniki na badania, a pisarz, odzywając się po raz pierwszy tego wieczoru, wyraził chęć pozostania, na co pan M. skwapliwie przystał. Wrócili obaj do pokoju. Płyta, której muzyki nikt oprócz pana M. nie słyszał, skończyła się, więc została pieczołowicie schowana do szklanej szafy. Panowie usiedli naprzeciw siebie. Pan M. czuł pewne skrępowanie, jakby się wygłupił czy niewłaściwie zachował, milczał więc.
– Chyba się im nie dziwisz? – przerwał ciszę pisarz.
– Nie – odparł pan M. – Chociaż nie spodziewałem się takiej reakcji. Myślałem, że mi uwierzą.
– Cóż chcesz, mój drogi, żyjemy w czasach zbyt realistycznych, zbyt nowoczesnych, by ktokolwiek wierzył w stare, znikające sklepiki.
– A ty mi wierzysz?
– Zdziwisz się. Tak, wierzę ci. Powiem ci nawet dlaczego. Otóż dlatego, że uważam naukę za wciąż jeszcze zbyt arogancką, pewną siebie, nie dostrzegającą czy też nie chcącą dostrzec pewnych rzeczy i zjawisk. Jestem człowiekiem chętniej wierzącym w mity greckie niż w prawa termodynamiki. Ty coś dostrzegłeś, tobie więc wierzę, bo nauka zbagatelizowałaby to coś! Mówią, że nauka nie może i nie powinna zajmować się takimi sprawami, bo ośmieszyłaby się! Bzdura! Nauki nie można ośmieszyć! Śmieszności boją się ludzie, pseudonaukowcy. którzy nie widzą tego, czego dostrzec me chcą. Ludzie tworzą złą naukę, taką, jaka jest im wygodna, a nie obiektywna. Bo czym w końcu dla – na przykład – Buszmena różni się człowiek szukający duchów od tego, który śledzi mezony?! On albo obu uwierzy, albo obu wyśmieje!
– W pewnym sensie masz rację – powiedział pan M. – Chociaż ja tak ostro nauki nie sądzę. W każdym razie pocieszyłeś mnie nieco.
– Pójdę już – powiedział pisarz. – Robi się późno. Aha, zrób potem jeszcze taki eksperyment: puść tę płyję i zatkaj uszy. Uważam, że my nie słyszeliśmy nic, bo ty masz chyba możliwość telepatycznego odbierania tej "muzyki".
Pan M. został sam. Nie miał ochoty już na żadne doświadczenia. Jak zwykle o tej porze wyszedł na spacer, a po powrocie udał się na spoczynek. Czuł się zmęczony minionym dniem.
Do soboty, która była dniem spotkań przyjaciół, pozostały jeszcze dwa dni. Pan M. chodził normalnie do pracy, starał się być sumienny jak zawsze dotąd, słyszał, co do niego mówią i sprawiał wrażenie człowieka absolutnie trzeźwego i przytomnego. Sam sobie zakazał wszelkich spekulacji na temat tajemniczych zajść. Rzeczywiście udawało mu się to, co tylko świadczyło o jego silnej woli i samozaparciu. Do lekarza nie poszedł, przeprowadził natomiast doświadczenie podpowiedziane mu przez pisarza. Włączył mianowicie gramofon i w ogóle wyszedł z dźwiękoszczelnego studia. Muzykę słyszał nadal, chociaż nie tak wyraźnie.
Ciągle jeszcze nie była załatwiona najważniejsza sprawa, jaką było owe tysiąc dobrych uczynków, które powinien spełnić. Jednym słowem, chodziło o zapłatę. Pan M. bowiem nie dopuszczał nawet myśli, że mógłby nic dotrzymać słowa i nic wywiązać się z umowy. Nie z obawy przed jakimiś broń Boże. represjami, lecz ze zwykłej, ludzkiej uczciwości. Na myśl o tym. że mógłby na przykład zginąć następnego dmą w wypadku ulicznym, dostał gęsiej skórki. Zaraz też pobiegł do swego adwokata i w testamencie, który |ako człowiek zapobiegliwy napisał już był przed kilkoma laty, uczynił klauzulę, iż wszystkie jego dobra materialne, i tak już zapisane na cele dobroczynne, mają być podzielone po równo między tysiąc najbardziej potrzebujących obywateli miasta.
Pan M. jasno zdawał sobie sprawę, że jest to minimum tego. czego się od niego wymaga, ale pragnął się zabezpieczyć. Siebie i swoje dobre imię. Przewidywał w końcu wypadki ekstremalne, ale ciesząc się dobrym zdrowiem, spodziewał się zrobić to. do czego był się zobowiązał.
Zaczął tedy odwiedzać liczne (bo miasto nasze było i jest miłosierne) przytułki, domy starców i sierot, podmiejskie slumsy (bo nie dla wszystkich starczało miejskiej miłosierności), niosąc wszędzie radość i pomoc. Pomagał nędzarzom, chorym sprowadzał drogie zagraniczne lekarstwa, wynajdował sobie tylko znanymi sposobami pracę dla bezrobotnych, dzieci ubogich posyłał na kolonie, słowem był w oczach wszystkich aniołem.
Chociaż jego przyjaciele nie mieli serc z kamienia, to jednak widząc ten nagły wybuch działalności charytatywnej, posądzili go o lekką fiksację. Wszystkie ich uwagi rozbijały się jednak jak bańki mydlane o pełną godności postawę pana M.
Nie rozumieli przede wszystkim, dlaczego pan M. tak się śpieszy. Ale on wiedział. Otóż dostrzegł dziwne zjawisko – im więcej dobrych uczynków spełniał, tym wyraźniej widział sklep z płytami, w którym dokonał niezwykłego zakupu. Po każdym kolejnym spełnionym dobrym uczynku pan M. pędził od razu na znaną sobie uliczkę i wracał stamtąd radośniejszy. Oto zamglony z początku i niewyraźny obraz sklepiku, utkany jakby z nici Niewiadomego, nabierał stopniowo kształtu i koloru. Niematerialny wciąż obraz, który ostatnimi czasy przyjął konsystencję płynnego szkła, zaczął w jego oczach przysłaniać brudną szparę pomiędzy budynkami. Pan M. doznawał niejednokrotnie dziwnego uczucia, gdy chcąc dotknąć podobną do gryfa klamkę, napotykał chropowaty mur.
W początkach wiosny obraz wyostrzył się jeszcze bardziej i panu M. zdawało się nawet, że za nie istniejącymi drzwiami dostrzega bądź to starego sprzedawcę, bądź obraz ukochanej. Miał już wtedy na koncie dziewięćset dobrych uczynków. Było to bardzo dużo i pan M. czuł się mocno zmęczony. Wystarczyło mu jednak, że zasiadł przed aparaturą i posłuchał cudownej płyty. aby zmęczenie ulotniło się gdzieś bez śladu. Odsunął się od swych przyjaciół, jedynie z pisarzem utrzymywał jak dawniej zażyłe stosunki Jemu zawierzał wszystkie przeżycia i wrażenia i ufał mu. Reszta przyjaciół, trzeba im to przyznać, nie wyrzekła się go. Choć martwiło ich niezrozumiałe dla zatwardziałych racjonalistów, ja kinu byli postępowanie pana M to jednak otaczali go z daleka swoją opieką i tłumaczyli przed otoczeniem jego zachowanie bądź przemęczeniem bądź zakładem między panem M a jego kolegą, aktorem sceny stołecznej
Aż nastał ów dzień pamiętny, w którym pan M postanowił zniknąć. Po południu (gdyż jak zwykle był i tego dnia w pracy) postawił w kalendarzu tysięczny krzyżyk Telefonicznie zaprosił na wieczór przyjaciół Byli znowu w komplecie Oglądali z troską pana M który schudł i zmizerniał, ale za to jaśniał radością i wewnętrznym szczęściem
– Przyjaciele – powiedział patetycznie pan M – Jestem wam głęboko wdzięczny za wszystkie przejawy waszej przyjaźni, oddania i dobrej woli, jakich doznałem od was w trudnym dla mnie okresie a na które nic zasłużyłem swoim wobec was postępowaniem Otóż dziś jest dzień dla mnie szczególnie ważny, dzień który przekona was zarazem o prawdziwości moich słów sprzed ponad pół roku
Pisarz jedyny wtajemniczony w to, co pan M miał zamiar uczynić i odradzający mu to gorąco, skinął po tych słowach głową.