Wielka Rafa Koralowa… to stało się właśnie tam. Anthozoa, koralowce budujące przez miliony lat rafy podmorskie, prymitywne polipy, które więcej statków posłały na dno niż cała US Nawy!
Ale nie od razu były morza południowe. Nurkowaniem interesowałem się już od dłuższego czasu, ale traktowałem to jedynie jako sport, rozrywkę, nic więcej. Z zawodu jestem ekonomistą, ale to nie ma nic do rzeczy. Dopóki nurkowanie interesowało mnie z czysto sportowych względów, wystarczały mi jeziora, samo oglądanie podwodnego piękna, aż wreszcie znudziło mi się odgrywać Alicję w krainie czarów, i zapragnąłem coś niecoś zrozumieć. Wie pan, z początku człowiek patrzy, jak jedna ryba pożera drugą, a potem chce wiedzieć, dlaczego właśnie tę, a nie inną, i jak się obie nazywają.
Kupowałem książki, atlasy, interesowałem się ichtiologią, liznąłem trochę wiedzy o podwodnym świecie roślinnym, ale to wszystko była amatorszczyzna.
Nigdy też nie przyszło mi do głowy, że mógłbym postudiować życie podmorskie, a nie tylko śródlądowe. Ale tu pomógł mi przypadek. Spotkałem kolegę z czasów studenckich, studiowaliśmy w jednym college'u, specjalizował się w ekologii hydrobiosfery, a dokładniej: biotopów morskich. Żywo zainteresował się moim hobby i gorąco mnie namawiał, abym zajął się także fauną i florą mórz. Sam nie robiłem tego do tej pory z tej prostej przyczyny, że nie planowałem żadnej eskapady morskiej, a moje dociekania naukowe rodziły się raczej z potrzeby, aniżeli ją wyprzedzały. Chociaż przed laty nie łączyły nas zbyt bliskie więzy, to wspólne zainteresowania bardzo nas teraz zbliżyły. Moja żona… Ach, nie mówiłem, że jestem żonaty? Bo nie jestem, ale wtedy tak, byłem młodym małżonkiem. Ale co to ja mówiłem? Aha. Moja żona nie była z tego wszystkiego zadowolona. Wołała, abym – zamiast wydawać pieniądze na sprzęt i książki oraz tracić czas na ich czytanie – brał godziny nadliczbowe i zarabiał na jej ciuchy. To, że mogłaby sama na nie zarobić, nie przyszło jej do głowy. Nigdy nie byliśmy udanym małżeństwem, ale mimo to uważam tamten okres za najszczęśliwszy w życiu. Ale nie o swoim małżeństwie miałem opowiadać…
Nie wiem, czy pan pamięta, jak nazywał się ten mój przyjaciel? Nie? O'Connor, Red O'Connor. To on kierował mną w tamtych czasach, wybierał lektury od łatwych do coraz trudniejszych, wręcz specjalistycznych. Okazałem się dość pojętnym uczniem i, jakkolwiek nie miałem wiedzy, jaką się wynosi z uczelni, to jednak o podwodnym świecie mórz południowych miałem wiele do powiedzenia. Moje teoretyczne na razie studia ubarwiał trochę Red, który jako Irlandczyk z pochodzenia mówił dużo, barwnie i kwieciście. Opowiadał o nurkowaniu w Morzu Czerwonym, które jest Mekką wszystkich płetwonurków amatorów, w Adriatyku, Morzu Śródziemnym… Namawiał mnie szczególnie na to, abym pojechał nad Morze Czerwone. Oczywiście, od tej chwili nic bardziej mnie nie pociągało, ale liczyć się musiałem i z kosztami, i ze zdaniem żony, która jako stuprocentowa snobka najlepiej odpoczywała w Miami Beach. Mimo trudności byliśmy nad Morzem Czerwonym i tam dopiero na dobre zakochałem się w podwodnym świecie, w jego nie skażonym jeszcze przez nas pięknie, w różnorodności form i gatunków. Najpiękniejsze jest chyba to, iż człowiek jest tam ciągle intruzem. Uważam, że przyroda na powierzchni jest zaledwie nędznym dodatkiem do tej wspaniałej podmorskiej krainy. Prawdziwej krainy czarów. Bogactwo form i kolorów, które obserwowałem w krystalicznie przejrzystych wodach Morza Czerwonego, wprawiało mnie w ekstatyczny zachwyt.
Swoje podmorskie wyprawy zorganizowałem w ten sposób, że wynająłem na miejscu jakiegoś Araba z łajbą rybacką, która trzeszczała wszystkimi wiązaniami i cuchnęła na kilometr, ale miała tę niewątpliwą zaletę, że była chyba najtańsza na całym zachodnim wybrzeżu. Rano wypływaliśmy przy akompaniamencie pyrkania jej dychawicznego silnika i monotonnych ni to pieśni, ni to modłów starego. Nie zdziwiłbym się, gdyby co rano modlił się o nasz szczęśliwy powrót. W każdym razie bez niego nie wypłynąłbym tą krypą dalej niż na kabel od brzegu.
Około dziewiątej byliśmy już zwykle dalej, o jakąś milę od lądu i wtedy ja schodziłem pod wodę, a Selim – tak się nazywał ten Arab – pozostawał z poleceniem nieruszania się z miejsca, choćby go sam Allach wzywał. Morze Czerwone jest, jak pan wie, ścisłym rezerwatem, na nurkowanie trzeba mieć specjalne pozwolenie, a polować można tylko w ściśle określonych akwenach i na najbardziej pospolite gatunki. Ale mnie to w zupełności wystarczyło, interesowały mnie raczej bezkrwawe łowy. Nurkowałem uzbrojony jedynie w kamerę lub aparat i podwodny szkicownik.
Jak się pan zapewne domyśla, byłem szczęśliwy i dni miałem wypełnione bez reszty. Morze Czerwone to wymarzone miejsce do nurkowania, bardzo ciepła woda, jej temperatura sięga do trzydziestu pięciu stopni Celsjusza. Nawet moja żona, która najpierw nudziła się jak mops, bardziej z braku zajęcia niż z ciekawości zeszła kilka razy ze mną pod wodę. Miałem bowiem na wszelki wypadek dwa akwalungi, abym w razie awarii jednego aparatu nie tracił cennych dni urlopu na naprawy. Później żona zajęła się porządkowaniem moich notatek. Wiem, że nie był to jej najlepszy urlop, ale zniosła go z podziwu godnym spokojem. Było to pierwszy i ostatni raz.
Po powrocie napisałem kilka artykułów na temat podwodnego świata Morza Czerwonego; jeden z nich zamieściła nawet "Naturę", chociaż nic mam żadnego stopnia naukowego. Czytał pan to? Tak, to ja napisałem. Mówi pan, że ciekawy i świeży? Tak, spojrzenie oczyma nowicjusz;, przydaje się czasem, a ja podobno mam zmysł obserwacji. Ten artykuł był dobry i w ten sposób przyczynił się do tragedii. Na podstawie tego tekstu i dzięki swoim znajomościom Redowi udało się, mimo sprzeciwu senatu uniwersytetu, wciągnąć mnie na listę płetwonurków, którzy w następnym roku mieli wypłynąć na badania Wielkiej Rafy Koralowej. Przygotowania do wyprawy trwały już od zimy, finansowana zaś była przez nasz Uniwersytet Stanowy w Wisconsin. Musiałem jednak pokryć połowę kosztów mojego udziału w wyprawie. To była droga impreza, rozstałem się dla niej nie tylko z ostatnimi oszczędnościami, ale także z żoną, która odeszła ode mnie oburzona, że musi ustąpić miejsca meduzom i polipom.
Na spotkanie tropikalnej przyrody ruszyłem więc trochę rozbity psychicznie, ale nie tak, jak to sugerowano w sądzie. Oskarżyciel publiczny posunął się do stwierdzenia, iż uśmiercenie przeze mnie Reda było aktem zemsty za to, że przez niego straciłem żonę! Trudno o większą bzdurę, rozeszlibyśmy się przecież wcześniej czy później, i to bez pomocy przyjaciół. Po prostu nie pasowaliśmy do siebie i już. Pojechałem więc, a raczej popłynąłem całkiem wolny i swobodny, choć zmęczony. Ale czekające mnie przeżycia, przygody i atrakcje stanowiły najlepszą gwarancję wypoczynku. Już kilka dni spędzonych w zupełnie obcych, egzotycznych i nie znanych dotąd warunkach przywróciło mi równowagę ducha.
Nasz jacht nazywał się Galilei. Był to duży. trójmasztowy jacht oceaniczny przystosowany do naszych potrzeb. Nie mieliśmy stałej bazy wypadowej, interesowała nas cała rafa od przylądka York po Rockhampton, ale najczęściej – lawirując pomiędzy barierami raf – zawijaliśmy do Cooktown, Townsville i Mackay. Stąd wyprawialiśmy się na usiany wysepkami Płaskowyż Queenslandzki, szczególnie na wyspy Tregosse i maleńkie Willis. Miejsce wypadku zostało dokładnie zanotowane w dzienniku pokładowym Galilei, potem pozycję tę wielokrotnie cytowano na sali sądowej, mogę więc ją panu przytoczyć z pamięci: 17 stopni. 30 minut i 28 sekund Sud i 146 stopni, 31 minut Ost.
Ale to stało się już prawie w połowie naszego planowanego pobytu. Oczywiście po tym wypadku badania zawieszono. Zawinęliśmy wtedy do Townsville, gdzie zostałem zatrzymany przez australijską policję j via Sydney przewieziony do Stanów. Moi towarzysze wrócili na Queensland. Następnym razem widziałem ich już w sali sądowej, gdzie występowali jako świadkowie na moim procesie.
Zacznijmy jednak od początku. A na początku było oszołomienie, to, co ujrzałem, było wspanialsze i bardziej fascynujące od Morza Czerwonego. Na mniejszych głębokościach nurkowaliśmy połączeni gumowym wężem z kompresorem umieszczonym na jachcie. Moi koledzy zabrali się od razu do pracy, nie byli tu po raz pierwszy, aleja musiałem się dopiero przyzwyczaić do tego nowego piękna. Słucham? Tak, może być kawa. Dziękuję.