Выбрать главу

Cztery pomieszczenia zmieniły swój charakter – najmniejsza klitka, w której Kevin trzymał jakieś niepotrzebne rupiecie, stała się jego przyszłym mieszkaniem. Było to pomieszczenie o powierzchni trzy na dwa i już teraz Jeremy doznawał gwałtownego napadu klaustrofobii, gdy tam wchodził. Obok urządzono kuchnię, a za przepierzeniem maleńką łazienkę z tuszem i sedesem w formie owalnej rury. Pod tym zgrabnym przyrządem wydrążono wcześniej szambo na kilkanaście kręgów głębokie, zamykane szczelnie od góry. Do wszystkich urządzeń doprowadzono wodę z nowo wykopanej studni zabetonowanej od góry i mającej odpowietrzenie do wnętrza bunkra.

Największe piwniczne pomieszczenie przeznaczone zostało na magazyn żywności, a obok miał znaleźć miejsce generator prądotwórczy i paliwo do niego. Dwie kolumny filtrująco-wentylacyjne wystawały z tyłu domu jak dwa wielkie peryskopy. Po zainstalowaniu wszystkiego i sprawdzeniu działania, Jeremy wypisał czek i został sam w nowiutkim schronie. Resztą urządzenia i wyposażenia miał się już zająć sam wedle swego gustu i przemyślności. Na razie nie miał sił na to. Powlókł się na górę do zadeptanego i zaświnionego living roomu i zwalił się na cuchnące olejem maszynowym łóżko. Tutaj robotnicy odkładali w czasie pracy naoliwione narzędzia.

Następnego dnia Jeremy wyruszył na poszukiwanie skondensowanej, trwałej żywności. Przekonał się, że nie było z tym najlepiej, komunikaty w radiu i telewizji zrobiły swoje. Nie było jeszcze gorączkowego wykupywania, w końcu wojny nie toczyły się na razie w innych miejscach niż zwyczajowo przyjęte – a więc na Bliskim Wschodzie, w Indochinach i na południu Afryki, ale podobni Jeremy'emu mieli już pewne kłopoty z nabyciem potrzebnych towarów. Wreszcie zrozumiał, że trzeba zabrać się do tego inaczej. Wynajął piętnastotonową ciężarówkę, telefonicznie poskładał zamówienia i bezpośrednio z magazynów marketów kupił w jeden dzień wszystko, co tylko mieli pakowane w puszki – konserwy, piwo, soki, mięso, zupy, dania turystyczne. Nie zapełnił całego samochodu, brakło mu pieniędzy, ale i tak zostawiony w ogrodzie kontener zawierał dziewięć ton żywności. Kontener musiał zwrócić po trzech dniach, więc na oczach wścibskiej pani Mosley zabrał się do przenoszenia dobytku do magazynu w piwnicy. Pani Mosley nie odzywała się ani słowem; oparta o parkan w milczeniu przyglądała się sapiącemu Kevinowi, na którym pod jej wzrokiem cierpła skóra.

– Wstrętne, stare babsko! – mruczał cały czas pod nosem. – Purchawa, ropucha pełna brodawek! Bodajś zdechła, poczwaro!

Pani Mosley nie zdychała jednak, tylko w jej ogrodzie nie rósł już ani jeden kwiatek. Najwidoczniej za tę klęskę winiła Jeremy'ego, w czym nie myliła się zbytnio, bo to on przecież stłukł słoik z tcrmitami.

Po kilku godzinach Kevin miał dość. Zamknął kontener i poszedł coś zjeść. Włączył telewizor i zobaczył w nim Mountbattena, który równie spokojnie jak w laboratorium prezentował widzom swoją teorię.

A więc jednak dopchał się – pomyślało o entomologu. – Może sprawił to mój artykuł?

To mu przypomniało o termitach i poszedł na nie popatrzeć. Po raz pierwszy, odkąd się u niego zainstalowały na dobre. Pani Mosley na szczęście już nie było. Pozbawiona widoku pracującego Kevina najwyraźniej zniechęciła się i jak można było sądzić z blasku bijącego z. jej okna, również oglądała Mountbattena. Jeremy podszedł ostrożnie do kopca. Jakoś mu było nieswojo, choć sam nie wiedział dlaczego. Kopiec jak kopiec, nawet nieduży, tylko twardy jak beton. Był zmierzch i drobniutkie strumyczki owadów znikały w jego otworach. Jeremy przemógł się i by zaimponować samemu sobie, poklepał go delikatnie. Nic się nie stało, chociaż Kevin wstrzymał oddech, jakby w oczekiwaniu ciosu czy wybuchu. Dumny z własnej odwagi wrócił do domu.

Przez następne dwa popołudnia, pracowicie jak termit, przeniósł do magazynu schronu – tak teraz nazywał piwnicę – wszystkie zapasy. Kevin postanowił jeszcze kupić kilka elektrycznych grzejników i butli z gazem – sprawunek pod kątem przetrzymania atomowej zimy – ale z tym musiał się wstrzymać do wypłaty. Na1 tym w zasadzie przygotowania zakończył. Spokojny położył się spać.

Kolejne dni spędził normalnie, wypełniając nieskomplikowane obowiązki reportera działu miejskiego, wypił na koszt kumpli kilka drinków i poderwał dziewczynę z,,Daily Mirror", która obiecywała znaleźć mu tam zajęcie. Jeremy nie był tym zainteresowany, nie zamierzał inwestować w przyszłość, która mogła się skończyć lada chwila. Podobne nastawienie dostrzegał u ludzi coraz częściej – w jego mniemaniu wszystko toczyło się wyłącznie siłą rozpędu. Coraz bardziej żył swoim schronem i w swoim schronie. By się przyzwyczaić, schodził tam nocować i doszedł do wniosku, że pod warunkiem opuszczania go co rano można to wytrzymać. Kłóciło się to nieco z zamierzoną funkcją inwestycji, ale na to nie było rady. Kevin nie wyobrażał sobie życia w bunkrze. Natomiast dziewczyna z "Daily Mirror" była zachwycona pomysłem i koniecznie chciała kochać się z Jeremym właśnie w schronie. Po fakcie doszła jednak do wniosku, że było jej niewygodnie i wcale nie tak podniecająco, jak to sobie wyobrażała. Ta namiastka życia podziemnego nie zachęciła Kevina do zwiększenia liczby godzin spędzanych w zamknięciu.

Wiadomości ze świata były coraz gorsze. Państwa na kontynencie dzieliły się na te, które ogłosiły mobilizację, i na te, które się do tego nie przyznały. W dniu. w którym Libia zagroziła bombą Stanom Zjednoczonym, Jeremy wrócił wcześniej do domu. Uznał, że to chyba już. Wjechał na podjazd, zatrzymał samochód i wysiadł, by zamknąć bramę. Przechodząc między starym i nowym kubłem na śmieci przystanął nagle i zapatrzył się na kopiec termitów. Kopiec błyszczał dziwnie w słońcu i powodowany ciekawością Kevin podszedł, by dokładniej zbadać zjawisko. A gdy zobaczył i zrozumiał, zamarł ze zdumienia przemieszanego z przerażeniem – cała termitiera pokryta była cienką blachą z puszek po konserwach zgromadzonych przez Jeremy'ego!

Krawędzie blach były połączone jakby delikatnym spawem i Jeremy patrząc na to, nie wiadomo dlaczego zwymiotował. Trzymając się ręką za podskakujący żołądek pojął, że wojna będzie długa i ciężka, a także, że Mountbatten miał rację – ludzie jej nie przetrwają. Nawet nie zastanawiał się, w jaki sposób termity dobrały się do magazynu przez stopowej grubości plastrobeton. To nie było ważne. Zataczając się wszedł do domu i zatelefonował do entomologa. Długo trzymał słuchawkę przy uchu, wysłuchując wciąż tych samych kilku zdań:

– Tu automatyczny sekretarz pana Mountbattena. Pan Mountbatten nie żyje. Prosił, by powiedzieć każdemu, kto zadzwoni, że dziś wszystkie termitiery zostały zamknięte od wewnątrz. Proszę nie zostawiać żadnej wiadomości… Tu automatyczny sekretarz…

Wrzesień 1986

MAŃKUT

Pluton żołnierzy szedł krokiem równym przez plac apelowy jednostki. Pasy ciężkich M-16 wrzynały się im w ramiona, hełmy spadały na oczy. Dowodzący nimi sierżant patrzył na to z odrazą pomieszaną z politowaniem. Od wielu lat obserwował, że zgłaszający się ochotnicy byli coraz wątlejsi i bardziej ofermowaci. Czasami nawet wyglądali wspaniale: wysocy, rumiani, tryskający energią, ale w środku próchno. Łatwo załamywali się psychicznie. Z wytrzymałością fizyczną też różnie bywało, wybujały ponad miarę kościec okazywał się słaby, zdeformowany i pękał przy najmniejszym urazie.

Trzeba im dać w kość – zdecydował w duchu sierżant Towlers.

Od dwudziestu lat był zawodowym żołnierzem i wyznawał jedną metodę na zaradzenie wszelkiemu złu. Nazywał ją w skrócie MMB. czyli metoda musztry bojowej. Zdaniem Towlersa było to panaceum na wszystko – od krzywego zgryzu po wadę zastawek serca. Także na narkomanię, AIDS, komunistów i parę innych plag. Teraz poprowadzi ich na poligon i tam ścignie. że aż się popłaczą. To powinno wystarczyć na początek.

Ta myśl podniosła go nieco na duchu, gdy zobaczył, ze ten Bronsky znowu idzie nie w nogę. W Towlersie zagotowało się.

– Plutooon! – wrzasnął, aż mu żyły na twarzy nabrzmiały. – Stój!

Zaszurały nogi (bez przybicia, jak zauważył machinalnie sierżant) i żołnierze stanęli.

– W lewo zwrot! Spocznij!