i instrukcje. Wiedzą, co trzeba wyłączyć, żeby dobrać się do sejfu.
Zresztą najgorsze te lasery. Jeżeli je wyłączymy, to dalej pójdzie łatwo. Strażnicy mogliby narobić hałasu i nie powiedzieć, jak je rozbroić – nawet pod groźbą broni. Ale tobie, Jerome, powiedzą. Mało tego, sami wszystko wyłączą i będziesz kierował nimi aż do momentu, gdy się nimi zajmiemy.
Jerome przestraszył się.
– Hogden. ja wysiadam. Z mokrą robotą nie chcę mieć nic wspólnego!
Hogden nie odpowiedział od razu i Jerome zrozumiał, że to jego w tym głowa, by nikomu nic się nie stało. Poprawił kask na głowie i mocniej nacisnął kapelusz, który był za ciasny, ale i tak prawie zupełnie go maskował.
Z początku wszystko szło dobrze. Jerome poznał dwóch kolejnych wspólników Hogdena. Nick i Terry mieli gęby takie, iż rzeczywiście nadawali się jedynie do kopania tuneli. W ciasnym pomieszczeniu jakiegoś garażu przebrali się w drelichowe kombinezony, wzięli potrzebny sprzęt i kolejno opuścili się w ciemność podkopu. Jerome czołgał się jako drugi, tuż za prowadzącym Hogdenem. Podkop zrobiony był fachowo, oszalowany blachą falistą i miejscami podstemplowany. Po kilkudziesięciu metrach zbliżyli się do betonowego muru, w którym ziała wykuta pneumatycznymi świdrami jama. Tu było.szerzej. Jack przywołał Jcrome'a i oświetlając wnętrze, pokazał mu je.
Betonowy kanał, przekroju kwadratu dwa na dwa, prawie szczelnie upchany był wszelkiego rodzaju kablami. Jerome bardzo nieprzyjemnie odczuł mocne pole elektromagnetyczne. Pomiędzy ścianami a wiązkami przewodów była przestrzeń tak wąska, że można było przecisnąć się tamtędy przyciskając plecy do ściany, a torsem szorując po nasmołowanych koszulkach kabli. Trwało to wieczność, bo do przejścia mieli ponad sto metrów. Korytarz rozgałęział się, biorąc lub oddając część przewodów, a ponadto czasami ze ścian wystawały stalowe wsporniki podtrzymujące co grubsze przewody. Najwięcej kłopotu było z Terrym, którego brzuch unieruchamiał co kilka kroków. Wreszcie od przodu dało się słyszeć ciche, ale głębokie i wciąż narastające buczenie.
Gros przewodów przenikało przez zagradzającą dalszą drogę kratę strzeżoną przez czujniki. Hogden,,ogłupił" je i zabrali się do piłowania. Po godzinie wycięli w kracie krzyż, który po usunięciu otworzył im dalszą drogę. Zeskoczyli na niżej położoną podłogę transformatorowni. Pomiędzy wielkimi, tłustymi cielskami maszyn przemknęli się na drugi koniec, do stalowych drzwi.
Choć było absurdem, żeby coś można było przez nie usłyszeć w nieustającym huku, wszyscy przyłożyli do nich uszy. Blacha wibrowała od przenikającego przestrzeń pola magnetycznego. Jerome czuł się coraz gorzej. Usiadł pod ścianą i patrzył na tamtych, jak się krzątają wokół transformatorów i do ich zacisków podłączają elektrody. Nick i Terry stanęli przy drzwiach, każdy wycelował w. swój zawias. Hogden przywołał Jerome'a.
– Jak tylko wywalimy drzwi, możemy nadziać się na strażnika robiącego obchód – krzyknął Jack. – Musisz w razie czego momentalnie zapanować nad nim. Zdejmij swój hełm, zabierzemy go w powrotnej drodze. Dobrze się czujesz?
Jerome bez przekonania pokiwał głową. Zdjął kask. Hogden dał znak ręką i tamci dwaj przystąpili do akcji. Strzeliły płomienie, posypały się iskry, jeden z transformatorów zmienił nagle ton, a potem wszystko wróciło do normy. Nick i Terry rzucili elektrody i naparli na drzwi, ciągnąc je do siebie. Ze zgrzytaniem poddały się. Jerome i Hogden wysadzili ostrożnie głowy przez, powstały otwór. Na końcu korytarza, przed kratami, za którymi lasery cięły bezmyślnie powietrze, bokiem do nich stał strażnik i gapił się na to jak dziecko na sztuczne ognie.
– Każ mu się obrócić w lewo! – wyszeptał w podnieceniu Hogden, miażdżąc prawic ramię Jerome'a. Ani jeden, ani drugi zdawali się tego nie zauważać. – Terry zajdzie go wtedy z tyłu i da mu w łeb. Jerome skupił się. Widział doskonale plecy strażnika i odległość była nieduża. Terry wyszedł bezgłośnie na korytarz, i już czaił się do skoku. Jerome nadał polecenie i mimo, iż nie robił tego od bardzo dawna, wiedział, że uczynił to bezbłędnie. I nagle, jakby na spowolnionym filmie zobaczył, że strażnik obraca się w prawo, dostrzega Terry'ego i zanim ten zaskoczony pojmuje, co się dzieje, strzela do niego.
Głosy wszystkich zlały się w jedno. Ponad wzywającego pomocy strażnika wybił się krzyk Hogdena:
– Miało być w lewo, durniu! Coś zrobił, ty zasrany zdrajco?
Jerome był tak zdumiony, że nawet nie widział, iż Jack celuje prosto w niego. – Jaa… nic kazałem mu…
Dostrzegł ruch palca na spuście rewolweru Hogdena i piekący ból sparzył lewą połowę jego ciała.
…w lewo – dokończył. – Dlaczego mnie zastrzeliłeś, Hogden?
Wokół zawyły syreny, rozległy się gwizdki strażników, ale Jerome już tego nie słyszał. Opadł na betonową podłogę, twarzą do ziemi. Nie mógł już widzieć, jak kolejne strzały dosięgają Jacka, a Nick rzuca broń i poddaje się.
Bronsky zapukał do drzwi, a słysząc stłumione,,wejść", nacisnął klamkę. Wszedł i zastygł na baczność.
– Strażnik Bronsky melduje się…
– Dobra, dobra – przerwał mu kapitan. – Daj temu spokój. Jesteś przecież bohaterem. Właśnie skończyłem pisać wniosek o odznaczenie i awans dla ciebie. Dostaniesz sierżanta. A teraz opowiedz, jak to było, bo żona mnie zamęczy w domu.
– Jak się dostali do środka, to pan kapitan wie?
– Tak, interesuje mnie, co było dalej.
Bronsky zamyślił się. Dalej? Co mu powiedzieć? Że stał i gapił się na kratę oddzielającą pierwszą strefę zabezpieczeń zastanawiając się, ile też może być forsy tam w głębi, za trzema grodziami i półtorametrową płytą sejfu wielkości jego pokoju? Chyba tak. Myślał, co by kupił, gdyby ta forsa była jego. Zawsze tak robił, gdy był na służbie, wymyślał najdziwniejsze sprawunki. Ostatnio kupił nawet prom kosmiczny i zaprosił na przejażdżkę tę nową gwiazdę rocka – Alice Spring. Czuł się wtedy właścicielem tych pieniędzy. Powiedział to.
Kapitan roześmiał się.
Uważaj, "Mańkut", tamci myśleli dokładnie tak samo. A tej forsy było wczoraj ponad pół miliarda!
Mnie to zaraz po służbie przechodzi, panie kapitanie. I gdy tak stałem i gapiłem się, to nagle poczułem przemożną chęć spojrzenia w bok. Pr/ez lewe ramię Było to lak natarczywe żądanie, ze mu uległem No, i odwróciłem się…
– … w prawo! – Nie wytrzymał kapitan – To doskonałe, twoja dolegliwość przydała się wreszcie na coś1
– Tak. Zobaczyłem faceta, jak skrada się do mnie z rewolwerem w garści. Musiał być cholernie pewien, ze mnie zaskoczy, bo trzymał go za lufę. Zanim zdążył toś zrobić, już nie żył Pan wie, ze w strzelaniu zawsze byłem najlepszy Potem okazało się, ze jest jeszcze trzech i przestraszyłem się, ze nie dam rady, ale jeden zastrzelił tego cwaniaczka, którego FBI rozpoznało jako telepatę narzucającego swą wolę A potem nadbiegli chłopaki i było już po wszystkim.
Kapitan zamyślił się. Podpisał u dołu wniosek o awans i postukał długopisem w blat biurka. Miał nosa, by przyjąć tego mańkuta Nie chcieli go w policji ani nawet w straży pożarnej A on koniecznie chciał nosić mundur Tak, gdyby nie to, udałby się napad może nawet tysiąclecia, a me stulecia. Co prawda tamci liczyli na dziesięć milionów. Idioci Gdybyż tak on miał takiego telepatę…
Z zamyślenia wyrwał go głos Bronsky'ego.
– Mogę już iść, panie kapitanie? Jestem po służbie i chciałbym się przespać
– Idź. Tylko wyłącz w domu telefon.
Bronsky poderwał się i zasalutował zgrabnie Zrobił w tył zwrot.
– Bronsky?
– Tak jest, panie kapitanie?
– Czy nie mógłbyś chociaż dzisiaj zasalutować prawą ręką, a nie jak przed chwilą – lewą? Bardzo cię proszę, "Mańkut"!