Выбрать главу

Zapukałem do drzwi komandora i po niewyraźnym, a groźnym pomruku z wewnątrz nieomylnie poznałem, że mam wejść. Spojrzałem na zegarek. Minęło dokładnie pięć minut od rozmowy telefonicznej. Spoconą dłonią nacisnąłem klamkę i wszedłem.

Jelinek siedział za wielkim biurkiem, o blat którego wsparł się teraz swoimi wielgachnymi, czerwonymi jak u wozaka łapskami, by wstać na mój widok. To nie zapowiadało niczego dobrego, komandor nie wstawał przed byle bękartem. Wstawał tylko przed lepszymi od siebie albo po to, by tym dobitniej zgnieść stojącego przed nim delikwenta. Ja mogłem liczyć tylko na to drugie. Wypita whisky parowała ze mnie gwałtownie, a wraz z nią opuszczały mnie resztki odwagi. Nie tyle jednak, bym zapomniał, jak się zachować. Zameldowałem się przepisowo i czekałem. Jelinek ziewnął jakoś tak nerwowo, półgębkiem i założywszy ręce na plecy począł się przechadzać po gabinecie. Co chwilę zawadzał nogą o róg dywanu i czekałem w napięciu, kiedy potknie się wreszcie i poleci na pysk. Nic się jednak nie stało. Starego męczyła jakaś ważna sprawa. Mnie też. On nie wiedział, jak zacząć, a mnie schło w gardle. Czułem się tak, jakbym wcale jeszcze nie był w barze i nic nie pił.

– Was tylko w barze można znaleźć – zaczął ogólnikowo Stary, nie patrząc na mnie. – Z dziwkami i szklanką. Tam wasze miejsce. Odwalacie swoje czternaście dni w przestrzeni, starając się nie wejść w drogę temu sukinsynowi Kraftowi, i wracacie prędziutko do ciepłych tyłków waszych dziewczyn. Wtedy jesteście bohaterami i Kraft wam niestraszny. Zarabiacie na nim okropną forsę i nie zależy wam, by go złapać, bo wtedy Patrol, ta nowa Legia Cudzoziemska, przestałby być potrzebny! A ja muszę mieć tego przemytnika! Postanowiłem zmienić metody. A zacznę od pana, poruczniku. Pan służył w Cosmopolu?

– Służył – odparłem zdetonowany.

Nie wiedziałem, do czego Jelinek zmierzał, ale na pewno nie było to dla mnie dobre. Widać było po nim doskonałe, że musiał dostać ochrzan od jakiegoś ważniaka z Ziemi, któremu Kraft i jego zgraja psuli interesy. Ale to nie były moje interesy. Moim interesem było napić się czegoś i iść z Elis do łóżka. Zdawało się, że komandor nie ma zrozumienia dla tych chęci.

– Mówi się: służyłem – poprawił mnie.

– Tak jest! Służyłem!

– No, właśnie. Dostanie więc pan teraz ode mnie zadanie – spojrzał na mnie, groźnie marszcząc brwi.

Przyjąłem postawę zasadniczą. Na nic więcej nie mogłem się zdobyć.

– Daję panu dwa tygodnie na zidentyfikowanie i schwytanie Krafta. To rozkaz! – uprzedził mój niemy protest. – Mam nowe materiały, z'których wynika niezbicie, że Kraft ma kryjówkę tu, na Tetydzie, pod samym naszym nosem. Przestudiuje pan tę kasetę, to i pan zrozumie, że mam rację.

Rzucił mi wzięty z biurka plastikowy pojemnik. Schwyciłem go w locie, rozpiąłem zamek lewej kieszeni napierśnej, schowałem kasetę, zasunąłem zamek lewej kieszeni napierśnej, zastygłem z powrotem w postawie zasadniczej.

– Wyjaśnię panu wszystko, żeby pan czegoś nie poplątał. Zasadniczo nie jest pan asem, a ja te nowe wiadomości powinienem przekazać Cosmopolowi. Chcę jednak, żeby schwytanie Krafta przypadło w udziale nam, Patrolowi. Należy się nam to. Z tym, że staniemy się potem niepotrzebni, przesadziłem nieco. Oczywiście dosyć jest szumowin, by zapewnić nam dostatnie życie na całe lata, a przemyt minerałów energetycznych z Ostatnich Planet na Marsa i Ziemię to najlepszy interes od czasów prohibicji. Kraft i jego banda to jest sprawa prestiżowa, bo to najbardziej bezczelny skurwysyn w tym rejonie Układu, najsprytniejszy i najbezwzględniejszy trupojad! Naigrawa się z nas od lat! Muszę go mieć!

Komandor Jelinek dał się ponieść wściekłości. Komandor Jelinek krzyczał, szamotał się sam ze sobą i bił pięścią w swoje wielkie biurko. Nawet nie mrugnąłem, udawałem, że mnie nie ma. Przed oczyma widziałem Freda, jak powoli napełnia moją szklankę i równie wolniutko wrzuca do niej kawałki lodu. Albo na odwrót – do grzechoczącej kawałkami lodu pustki nalewa podwójną porcję "komandora". Byle nie Je-linka!

– Muszę – powtórzył już spokojniej Stary i przeciągnął dłonią po rzedniejących włosach. – Dlatego wezwałem pana. Służył pan w Cosmopolu, zna pan ich metody dochodzenia. A więc do dzieła! Ma pan dwa tygodnie. Potem chcę zobaczyć wyniki. Jeżeli ich nie będzie lub uznam je za niedostateczne, wyleci pan z Patrolu na zbity pysk! To wszystko. Odmaszerować!

To były te nowe metody Jelinka! Trzasnąłem obcasami, wykonałem Przepisowy w tył zwrot i potykając się o przeklęty róg dywanu, rzuciłem się do drzwi. Nie poszedłem do baru, chciałem być sam. Komandor skutecznie obrzydził mi cały mój wymarzony urlop. Wiedziałem, że nie będę miał spokoju dopóty, dopóki nie uporam się z zadaniem lub padnę.

W pokoju miałem płaską butelkę mojej ulubionej whisky i to powinno na razie wystarczyć. Poza tym byłem ciekaw, co też Jelinek dał 011 na tej taśmie. Wszedłem do siebie i nie rozbierając się z kombinezonu Jedną ręką wrzuciłem kasetę do czytnika, a drugą odkręcałem już flachę.

Łyknąłem porządnie i zakręciłem "Komandora Craxa". Z czytnika dobywały się jakieś dłuższe i krótsze świsty. Po dobrej chwili zrozumiałem wreszcie, że to kod sygnałowy Patrolu podający rozlokowanie jednostek w ubiegłych dwóch tygodniach. Pod koniec nagrania czyjś stentorowy głos wyjaśnił, że nagrania dokonano z nasłuchu obcej radiostacji na terenie Bazy Patrolu na Tetydzie! To było coś! Teraz rozumiałem, dlaczego Jelinek nie kwapił się z tą wiadomością do Cosmopolu. Z nagrania wynikało jasno, że Kraft ma swoją kryjówkę tuż obok nas. Albo to on sam podawał swoim ludziom współrzędne – a więc ma do nich dostęp przynajmniej taki sam jak każdy pilot czy dziwka, która z nim śpi – albo zrobił to jego człowiek – też jeden z nas – który schwytany mógł zaprowadzić do swojego szefa.

Wroga należało szukać wśród personelu Bazy. Latającego i naziemnego. Nawet wśród mechaników, barmanów, elektryków, dziwek (w tym arystokratek), sprzątaczek i – a może nawet przede wszystkim – wśród wyższego dowództwa Patrolu. Nie podejrzewałem, by hipotetycznym Kraftem był sam Jelinek, choćby z tego powodu, iż istniały dowody, że Kraft osobiście uczestniczy w akcjach i jest dobrym pilotem, podczas gdy komandor nie ruszał tyłka za próg Bazy i był jedynie sprawnym oficerem administracyjnym. Ale niżej, pod nim, kłębił się cały tłum bezrobotnych i bardzo tym sfrustrowanych pułkowników, majorów i kapitanów odkomenderowanych za nieudolność z różnych planetarnych pól bitew.

Przeważnie nie mieli pojęcia o lataniu, a ich umiejętności strategiczne kończyły się na kładzeniu jądrowego ognia zaporowego, który im samym smażył tyłki. Wielu z nich walczyło ze sobą po przeciwnych stronach i w obronie różnych słusznych i słuszniejszych spraw i interesów. Teraz godzinami mogli rozpamiętywać popełnione błędy. Jak brydżyści. Rozsiadali się nawet czwórkami – dwóch byłych dowódców oraz dwóch adiutantów sztabskapitanów – i roztrząsali każde wojskowe posunięcie. Potrafili tak całymi nocami. Były to żałosne, stare pryki. Mogli oni jednak – przynajmniej niektórzy – być niebezpieczni. Z nudów byli w stanie wymyślić sobie jakąś zyskowną grę wojenną. Taki McGuin, na przykład, był bardzo błyskotliwy, ale pił niemożliwie. Mógłby wymyślić niejedno ciekawe przedsięwzięcie, lecz nie był zdolny do jego zrealizowania. A już zwłaszcza nie w tajemnicy.

Zrozumiałem nagle, że w ten sposób nie dojdę do niczego. Trzeba wziąć się do sprawy systematycznie. Wyłączyłem świergoczący czytnik, rozebrałem się wreszcie, wykąpałem, zjadłem jajecznicę na prawdziwym boczku i z prawdziwych jaj i uzbrojony w kilka arkuszy papieru, pisak i kalkulator zasiadłem do pracy. Dla dodania sobie animuszu popatrywałem na etykietę stojącej przede mną butelki, którą obiecałem sobie dopiero w nagrodę. Uzyskane od Jelinka informacje znakomicie zwiększały moje szansę, zawężając krąg osób podejrzanych o to, że mogą być Kraftem lub jego kumplem.