W korytarzu nagle zaroiło się od ludzi. W większości nieuzbrojonych, w nocnych koszulach, w ogóle półnagich. Widocznie dotarło do nich wreszcie, że ochrona willi zawiodła i próbowali teraz ratować się ucieczką. Czemu nie? Próbować zawsze można, choć w tym wypadku nie mieli na co liczyć.
Tych nieuzbrojonych nie zabijałem. Zamiast tego używałem ich jako żywych pocisków przeciwko opancerzonym dryblasom. Działało nawet lepiej, niż się spodziewałem, pewnie dlatego, że pancerni wzdragali się przed zabijaniem cywili, których mieli za zadanie ochraniać. Dla równowagi ja zabijałem pancernych już bez żadnych skrupułów. Po kilku chwilach krwawego chaosu zostałem w korytarzu sam na sam z ostatnim z przerośniętych wojowników.
W rozedrganym świetle poprzewracanych olejowych lamp wyglądał jakoś tak niewyraźnie i niepewnie, jakby tu w ogóle nie chciał się znajdować. W odróżnieniu ode mnie, bo ja czułem, że właśnie jestem w najwłaściwszym miejscu na ziemi. I miałem zamiar wykorzystać to do ostatniej chwili. Póki co wszystko szło aż za gładko.
- Coś za jeden? - zapytał. Jak na swoje rozmiary, głos miał zaskakująco wysoki.
- Bakly - odpowiedziałem zgodnie z prawdą.
„Twoja śmierć” czy coś podobnego zabrzmiałoby pewnie lepiej, ale… nie miałem smykałki do przemów.
Zmierzałem w jego stronę wolnym krokiem, bez broni, a on ustępował, jakby w ogóle zapomniał, że dzierżył w ręku miecz. Nagle jednak zaatakował wypadem, który być może miał być jedynie fintą, jednak nie dałem mu szans na przeprowadzenie właściwego ataku. Dopadłem go i przyparłem do ściany.
- Ty! - wycharczał.
Lewe przedramię wbiłem chłopakowi pod brodę, unosząc go tak, że czubkami palców ledwie dotykał podłogi.
Miał znacznie lepszy kirys niż pozostali i wnioskując po solidnym wgięciu, już raz musiałem go trafić. Tłukłem w stal, dopóki nie pokryłem jej krwią z własnej rozbitej pięści, dopóki wnętrzności, które zbroja miała chronić, nie zmieniłem w mieloną miazgę.
Puściłem bezwładną, pozbawioną życia kukłę i pozwoliłem jej paść na ziemię.
Krwawe szaleństwo zaczynało mnie powoli opuszczać. Poczucie, że żyję, gdzieś się ulotniło. To już wszystko? Uczucie, które mnie przepełniało, najprędzej dawałoby się określić jako rozczarowanie. Nie tak sobie wyobrażałem mój ostatni, mistrzowski spektakl.
Po okolicznych pomieszczeniach w dalszym ciągu biegali ludzie, którzy z jakiegoś powodu nie opuścili jeszcze willi. Dziwne, na ich miejscu już dawno dałbym nogę. Nie interesowali mnie, byli jak komary, od których nie ma sensu się nawet odganiać. Znów zaczynałem odczuwać paraliżujący głód.
- Nie wierzyłem, że jeszcze cię zobaczę - rozległo się.
Zmroziło mnie. Niedawno zagojone żebra, ponadrywane ścięgna, mięśnie, które miały już nigdy nie powrócić do sprawności, a jednak jakoś dały radę, we wszystkich tych ranach nagle znów odezwał się ból.
Rosen.
Odwróciłem się. To był on.
W korytarzu i w hallu mimo budzącego się dnia wciąż panowała szarówka, ale poznałem go i tak. Nie widziałem jego twarzy, lecz miałem wrażenie, że jego głos nie zabrzmiał tak pewnie, jak powinien brzmieć głos niedawnego triumfującego zwycięzcy. Oby, bo jeśli się myliłem, to już przegrałem. Wdepcze mnie w ziemię. Nagle w dwójnasób poczułem wszystkie rany, które mi zadał przy naszym poprzednim spotkaniu. Bolały mnie tak, że aż po plecach biegały mi dreszcze, żołądek wywracał się na lewą stronę, a wnętrzności ścisnęły się w ciasny, zimny węzeł. Bolało potwornie.
- Sięgnij po jakieś żelazo, bo mi za łatwo z tobą pójdzie - poradziłem Rosenowi.
Uśmiechnął się.
Czemu nie? To nikomu nie powinno zaszkodzić. Ja się nie uśmiechałem, nie było po co.
Do stracenia nie miałem już nic.
- Dopięliśmy swego! Sytuację mamy pod kontrolą! - krzyczał na mnie skądś z tyłu Łasiczka, ale po chwili zamilkł.
Zrobiłem pierwszy krok w stronę Rosena, potem drugi. Ręce trzymałem wiszące luźno wzdłuż tułowia. W pamięci miałem naszą poprzednią walkę w najdrobniejszych szczegółach. Jak i moje przemyślenia na jej temat, kiedy leżałem w malignie. Kiedy próbowałem przeanalizować, dlaczego wygrał. Był silniejszy ode mnie, szybszy, miał dłuższe ręce, masywniejszą klatkę piersiową. Oraz był w stanie inkasować niekończące się ciosy, co wydawało się nie robić na nim żadnego wrażenia ani nijak nie wpływało na jego kondycję.
Ostatnie metry.
Jednak nie był w pełni człowiekiem. W stosunku do tułowia miał zbyt krótkie nogi. Używał ich do podcinania, do kopnięć najwyżej do wysokości kolan. Potrafił nimi wywijać, to prawda, ale nie był dobry ani w bieganiu na dłuższe dystanse, ani w akrobacjach.
Tyle że ja też nie. Przy ostatnim kroku obniżyłem środek ciężkości i kopnąłem potężnie w przód, najszybciej, jak tylko zdołałem. Tego się nie spodziewał. Ludzie zazwyczaj nie spodziewają się rzeczy, które im samym sprawiają trudności. Cios w podbrzusze udało mi się zbić i już byłem przy nim z pięściami. Dał mi czas akurat na jedno trafienie, potem drugie strącił ruchem, jakby przeczesywał włosy, a szkoda, bo tym ciosem miałem szansę posłać go na ziemię, przed trzecim się uchylił. Nie odpuszczałem, starałem się nie wypuścić go z defensywy. Po chwili opamiętał się jednak, dostałem cios w dolną część żeber, kolejny minął o włos splot słoneczny, a jego energię pochłonęły mięśnie klatki piersiowej. Znów mógł się trzymać na dystans i korzystać z przewagi, jaką dawały mu te jego długie kafary.
Tym razem to ja poczułem się tak, jakby ktoś we mnie ciskał granitowymi głazami. Pękła mi przegroda nosowa, lewe oko zalewała krew, ale dostałem się bliżej, wsadziłem mu dwie piąchy w brzuch, a kiedy instynktownie się skulił, złapałem Rosena za głowę i pociągnąłem w dół, na spotkanie z moim podróżującym w górę kolanem. Raz, drugi raz, po czym poczułem, jak łapią mnie w imadło jego łapska, więc wyśliznąłem się i odstąpiłem.
Buch, buch, buch, jego błyskawiczny kontratak aż mnie odrzucił, jedno czy dwa żebra nie wytrzymały. Dałem krok w bok, żeby zejść z linii jego ataku, jakbym chciał się w ogóle usunąć, ale zamiast tego wyskoczyłem w górę i z półobrotu bosą piętą trafiłem go w skroń. Nie zdołałem wylądować z powrotem na nogach, padłem na plecy. Normalnego człowieka zabiłoby to na miejscu, a przynajmniej pozbawiło przytomności, a tymczasem Rosen się ani nie zachwiał. Oczy może i trochę mu się rozbiegały, ale nie przeszkodziło mu to w traktowaniu mnie nogami z siłą wodnych młotów. Namacałem ręką krzesło, którym cisnąłem w niego, aby zdobyć przynajmniej tyle czasu, żeby móc z powrotem stanąć na nogach.
- Tym razem cię zabiję. - Uśmiechnął się. Rozcięte wargi odsłoniły drapieżcze kły.
Jeśli o mnie chodzi, mógł nawet mieć rację, ale jeżeli ja mam umrzeć, to on razem ze mną.
Kolejne zwarcie, chaos uderzeń, sapanie, splątane ręce, nogi, klincze, ciosy zadawane i inkasowane. Odstęp, krótka przerwa.
Opuściłem luźno ręce, żeby dać im odpocząć. Trzymanie ich w górze przez cały czas to potwornie męcząca robota. Równocześnie krok za krokiem zwiększałem odległość między nami. Wdech, wydech, ciężko to szło. Nie spodobało mu się, że się od niego oddalam, i ruszył za mną. Wyskoczył za szybko, niecierpliwie, miałem czas przykucnąć, podciąć go i zanim upadł, jeszcze mu sprzedać kopniaka w skroń. Skulił się tylko i znów mnie ściskał w tych swoich stalowych objęciach. Mimo to jakoś udało mi się założyć mu dźwignię, ale znów zapomniałem o jego nieludzkiej anatomii i zdołał mi się wymknąć.
Stanąłem na nogi. Nawet nie pamiętam, jak mi się to udało. On już stał przede mną i delikatnie się zataczał.