Выбрать главу

- Po co żeś wrócił? - warknął.

Nie potrafiłem odpowiedzieć. Możliwe, iż wróciłem dlatego, że mnie pokonał i ta porażka pomogła mi przynajmniej na chwilę oprzeć się opium, zamienić żądzę narkotyku na żądzę zwycięstwa, żądzę rozdeptania go na miazgę. A może było zupełnie inaczej? Myśli miałem jakieś takie niejasne, rozmazane, zupełnie jakby nie były moje własne.

Ruszył mi na spotkanie, łagodnie się przy tym kołysząc na boki. Wiedziałem, że kolejnego uścisku jego gorylich łap nie przeżyję. Po prostu wyciśnie ze mnie życie jak sok z cytryny. Zanim na siebie wpadliśmy, wyskoczyłem w górę, chwyciłem go nogami w zapaśnicze nożyce i posłałem na ziemię. Zadudniło. Trzasnął marmur albo kości. Odturlałem się, zanim po upadku zdążył się opamiętać. Podniósł się i znów był na nogach. Wystrzeliłem do przodu, ale zatrzymało mnie uderzenie maczugi w brzuch. Straciłem dech, cofnąłem się. Z całych sił próbowałem utrzymać równowagę, ale nie dałem rady, klapnąłem ciężko na zadek. Nie, to nie była maczuga, to była jego ręka. Zbliżał się. Długie łapska kolebały mu się, zwisając wzdłuż ciała, ale wiedziałem, że tak naprawdę żyją własnym życiem, że potrafią poruszać się szybciej, niż potrafiłem zarejestrować. Podparłem się na jednej ręce i kopnąłem płasko, równolegle z podłogą. Kolano chrupnęło, ale wytrzymało. Zyskałem tylko tyle, że się zatrzymał. Patrzyliśmy na siebie nawzajem, ja leżąc, on stojąc nade mną.

Przy każdym oddechu czułem w ustach smak krwi i słyszałem ciche bulgotanie. Coś we mnie, w środku musiało pęknąć. Straciłem władzę w rękach, nie miałem pojęcia dlaczego. Widziałem tylko na jedno oko, a i na to niewyraźnie, serce waliło mi jak zmęczony dzwon, który w każdej chwili może po prostu zamilknąć. Byłem tak blisko śmierci, jak jeszcze nigdy wcześniej, i tak blisko życia, jak już nigdy nie będę, bo jeśli nawet uda mi się przeżyć tę walkę, wkrótce zabije mnie opium.

- Muszę to zakończyć - powiedziałem, ale nie usłyszałem nawet własnego głosu, a jedynie rozmazane echo myśli.

Bliskość śmierci nic dla mnie nie znaczyła. Żyłem, mogłem się poruszać. Kiedyś, dawno temu, w ciemnościach, przyrzekłem sobie, że tylko definitywny koniec może mnie zatrzymać.

Wykroczył do przodu, a w tym czasie ja zwinąłem nogi pod siebie, odbiłem się i kopnąłem obiema nogami naraz. Nie próbował się zasłaniać, a może nie zdołał. Trafiłem stopami prosto w pierś. Przekazałem jego ciału całą moją energię, uderzył w ścianę za swoimi plecami, powalił ją i skończył w burzy kamieni, pyłu i gruzu. Ja z kolei padłem plackiem na podłogę bez żadnej kontroli.

To było dobre, to było bardzo dobre, cieszył się ktoś wewnątrz mnie. Leżałem na ziemi i czekałem. Zostało we mnie jeszcze na tyle siły, aby przeżyć? Przeżyć, by umrzeć nieco później?

- Musimy stąd spadać! Za chwilę nadciągną posiłki, a moi ludzie ich nie powstrzymają.

Pan Łasiczka. A skąd ten się tu wziął?

Jakimś cudem udało mu się postawić mnie na nogi i wypchnąć z willi na zewnątrz. Nie bardzo rozumiałem, co się tam działo. Okna miały pozamykane okiennice, wydawało mi się, że ktoś barykadował i drzwi. To bez sensu, okiennice otwierały się przecież na zewnątrz.

- No co, nie chcieliście się na nich wszystkich zemścić? Nie chcieliście, żeby się wszyscy zgromadzili w jednym miejscu? A ja wam to przecież zorganizowałem!

Aby przydać wagi swoim słowom, machał mi przed nosem dziko ręką z pochodnią.

Oddychałem już trochę lepiej, powoli wracały mi siły. Wraz z nimi przyszedł głód. Jeszcze niezbyt silny, ale wiedziałem, że to tylko początek, że się nasili, aż stanie się tak nieodparty, iż będę gotów uczynić wszystko, aby go tylko zaspokoić.

- Nie chcieliście się zemścić za to, że wam zabrali opium? - dopytywał.

Zabrali mi opium! Miał absolutną rację, to właśnie dlatego trzymał w ręku pochodnię. Wyrwałem mu ją, szarpnąłem zamkniętą okiennicę i rzuciłem łuczywo do środka. Za nim cisnąłem butlę z olejem, którą podał mi Łasiczka. Ogień buchnął natychmiast.

- Niech nikt się nie wydostanie na zewnątrz - warknął na swoich ludzi Łasiczka. Wszędzie wokół nas przemykały ciche cienie. Mój wzrok w dalszym ciągu nie był jeszcze całkiem w porządku.

Główne wyjście nie zostało zabarykadowane i wraz z tym, jak się rozprzestrzeniał ogień, coraz więcej ukrywających się wciąż w środku ludzi próbowało się właśnie tamtędy salwować ucieczką.

Błąd, bo tam już stałem ja i każdego, kto się wynurzył z dymu stopniowo zmieniającego się w rozpalone piekło, kopniakiem posyłałem z powrotem. Nie chcieli mi dać mojego opium. Jako jeden z ostatnich pojawił się jakiś gość ze szkatułą na cenne dokumenty w jednej ręce i z podróżną walizką kurierską w drugiej. Coś do mnie krzyczał, coś mi próbował zaoferować. Nie wiem, o co mu chodziło, albo to płomienie huczały już zbyt głośno, albo coś huczało mi za bardzo w głowie.

Kopnąłem kuriera prosto w pierś, wykonał salto w tył i pochłonął go żółty jęzor płomienia, który wystrzelił gdzieś z boku. Zapłonęły mu włosy, przez chwilę jeszcze coś tam krzyczał, aż sobie definitywnie odpuścił. Ten był ostatni. Odszedłem na parę kroków, bo żar się robił nieznośny, siadłem na ziemi i przyglądałem się, jak ogień pożera starą willę.

Nagle zaroiło się zewsząd od gapiów, których cudze nieszczęście zawsze ściąga jak pszczoły do miodu. W miarę jak willa powoli zmieniała się w zgliszcza, ich zainteresowanie słabło, a szeregi rzedły. Łasiczka załatwiał sprawy z miejską strażą.

Nie wiem dokładnie, co im naopowiadał, ale po tym, jak się upewnili, że ogień nie zagraża okolicznym posesjom i że nikt nie zamierzał zgłaszać podejrzenia o podpalenie, odeszli. Podpalacze są bardzo niebezpieczni i należy ich ścigać z całą surowością. Co do tego zgadzałem się z nimi w stu procentach. Na mnie nikt nie zwracał uwagi. Siedziałem na stronie i wszyscy brali mnie za szczęśliwca, któremu cudem tylko udało się ujść z pożaru.

Do południa ogród znów się wyludnił. Siedziałem dalej w tym samym miejscu, czekając, aż Łasiczka sam się do mnie pofatyguje. Nie wszystkie warunki naszej umowy zostały jeszcze wypełnione.

Pojawił się wreszcie, ale do tego czasu mój głód tak spotężniał, że sama myśl, iż gdzieś tam czeka na mnie opium, doprowadzała mnie do szaleństwa.

- Dotrzymałem mojej części umowy. Pozabijałem ich wszystkich - powiedziałem ostro, kiedy się zatrzymał. - Co z waszą? Obiecaliście mi, że zgromadzicie w jednym miejscu całe pozostałe surowe opium, tak żebym mógł je zabrać i zniknąć - przypomniałem mu.

Gdyby Łasiczka spróbował mnie wykiwać, byłem gotów go zabić. Nawet jeśli nie od razu, to kiedyś w przyszłości.

- Oczywiście. - Popatrzył na mnie ostrożnie. - I ja swoją część również wypełniłem. Zgromadziłem w jednym miejscu całe surowe opium, jakie zostało po Ruvarku. Było tego dwa i pół chlebka.

- Było? - syknąłem.

- Owszem - przytaknął ze współczuciem. - Żeby wam ułatwić pracę, zarządziłem, żeby ludzie Janicka ukryli je właśnie tutaj, w willi. Wystarczyło, żebyście je wzięli i sobie poszli.

Na chwilę zapomniałem oddychać i tylko patrzyłem na Łasiczkę, czując, jak wzbiera we mnie furia.

- Spaliliście je! - wrzasnąłem bez opamiętania.

- Nie. - Pokręcił głową. - To wyście je spalili!

- Ale to wyście mi podali ogień! - wyłem.

Stał zbyt daleko, abym go sięgnął, a swoim nogom w dalszym ciągu nie mogłem ufać.

- Samiście go wzięli - zaprotestował.

Nie miałem opium, sam je spaliłem! To przecież nie mogła być prawda! Zacząłem się gorączkowo zastanawiać, jak się wydostać z tego zaklętego koła. Musiało istnieć jakieś wyjście, przecież nie mogłem tak po prostu zostać bez mojego narkotyku!