Выбрать главу

Kupiłem sobie piwo, ot tak, żeby mieć czym się zająć, i napiłem się. Smakowało inaczej niż do tej pory. Rozprowadziłem je po języku. Smakowało! To już nie była jedynie ciecz, którą piłem, aby ugasić pragnienie. Naprawdę miało smak. Spróbowałem pieczeni wieprzowej. Też zyskała smak. Nie najlepszy, ale zawsze smak. Nie mogłem zrozumieć, jak to się stało. Może stał za tym ów obezwładniający głód, który odczuwałem w każdej chwili dnia i który prześladował mnie również we śnie. Spróbowałem kolejnego kęsa. Może to właśnie ten głód wszystko wyostrzał, sprawiał, że więcej pragnąc, zaczynałem więcej odczuwać? A może wynikało to z faktu, że każdego wieczora rozważałem, czy ze sobą nie skończyć? Czy to dlatego, że wciąż sprzeciwiałem się szaleństwu pragnienia narkotyku, na krawędzi którego wciąż balansowałem? Może świat zaczął znów nabierać barw właśnie dlatego, że przetrwanie z dnia na dzień stało się tak trudnym zadaniem, że aż zacząłem traktować to jak wyzwanie? Zwykła, codzienna egzystencja stała się teraz walką o życie, o to, czy doczekam rana.

Nie wiedziałem, czy mam się z tego cieszyć, czy nie. Jednak to, że piwo miało smak, ucieszyło. Nawet to, co najgorsze, jest dla mnie zadowalające. Za każdym razem, kiedy zapominałem o tej maksymie, przychodziło mi ciężko za to zapłacić.

Rozejrzałem się w poszukiwaniu kolejnego wodopoju, w którym mógłbym przetestować powrót smaku, i zorientowałem się, że obserwuje mnie jakaś kobieta. Nigdy jakoś szczególnie nie wybierałem. Wysokie, małe, długonogie, chude czy nie… Nigdy nie miałem wystarczająco dużo czasu, aby się nimi przejmować, a i też nie było znowu wiele takich, które by zainteresowały się mną. I to też do czasu, bo potem to już było tak jak z tym piwem.

- Widziałem was tutaj jakieś trzy tygodnie temu - zagadałem.

Nie była niebezpieczna.

- To prawda, handluję tutaj regularnie. Mnie też się wydaje, że już was tutaj widziałam, ale wyglądaliście wtedy… w lepszej kondycji, nie taki wyniszczony.

- Kiepskie czasy - odpowiedziałem jej ogólnikiem.

Była mną zainteresowana, dostrzegałem to wyraźnie, mimo iż zazwyczaj nie zwracałem na takie rzeczy uwagi. Nie miałem nic więcej do powiedzenia, więc tylko stałem w milczeniu. Jeśli jej to nawet w czymkolwiek wadziło, nie dała po sobie poznać.

- Mieszkam w Hervinie. To wieś kawałek za miastem. Mam gospodarstwo, z którym sama sobie nie radzę, a mój syn jest zbyt słaby do ciężkiej roboty. Mąż mi zmarł. Jeśli dacie sobie radę z robotą, obiecuję, że w tydzień podkarmię was tak, że znów będziecie wyglądać jak dawniej. A do tego będziecie mieli gdzie spać. W porządnym łóżku.

- To brzmi jak bardzo ciekawa oferta. Możemy ruszać?

- Nie macie żadnych rzeczy, które byście chcieli ze sobą zabrać? - spytała zaskoczona.

- Nic ważnego. - Pokręciłem głową.

I tak to wyszło. Ostry głód przenikający mnie na wskroś, zniekształcający każdą myśl spowodował, że wszystko postrzegałem inaczej, na nowo. Wszystko zyskało na wartości przez to, że mogłem w ogóle postrzegać i odczuwać.

Może też potrzebowałem krótkiego urlopu, przerwy w zabijaniu i wszystkim, co się z tym wiązało. Może Łasiczka miał rację, może przyszedł czas przypomnieć sobie, jak to jest - żyć.

- Nie jesteście szczególnie rozmowni - zauważyła, kiedy miejska brama została już w tyle za nami.

- Rozmyślam - odparłem zgodnie z prawdą. - A ponieważ nie jestem w tym najlepszy, zajmuje mi to sporo czasu.

Roześmiała się, jakby ją to rzeczywiście rozbawiło.

- A nad czym tak usilnie rozmyślacie? O ile to nie tajemnica.

- Nad tym, czy to łóżko, któreście mi zaoferowali, będzie wygodne.

- A to już zależy wyłącznie od was - zaśmiała się.

Zabójca czarodziejów

Wiatr świszczał na ostrych krawędziach głazów i skał sterczących groźnie ku niebu. Nawet teraz, na początku lata, w zacienionych miejscach wciąż leżały zwały śniegu, z którego wystawały pozamarzane kości i całe fragmenty szkieletów. Pozostałości niefortunnych śmiałków, którzy jeszcze w poprzednim roku próbowali sforsować przełęcz. Długa zima dobiegła końca, a wraz z jej odejściem wojna nabrała rozpędu. Chmury przemierzające niebo z szaloną prędkością wydawały się być na wyciągnięcie ręki, kępy bardziej szarej niż zielonej trawy poruszały się szarpane wichrem.

Prawie na samej ścieżce, oparty o jeden z głazów, zakutany w pelerynę, czy raczej może płaszcz z bawolej skóry, siedział mężczyzna. Na głowie miał futrzaną czapę, kanciastą brodę pokrywał kilkudniowy siwy zarost, oczy obramowane gęstą siecią zmarszczek miał zamknięte. Lis, którego przywiódł uwalniający się smród tającej padliny, przyglądał mu się podejrzliwie. Zbliżył się do mężczyzny, obwąchał, po czym zdecydował się jednak skoncentrować na rozmarzających nieboszczykach. Siedzący człowiek nie pachniał równie dobrze. Lis zaczął się pożywiać, ostrożny i cały w strachu.

- Zasrane góry! - Wichnowski pośliznął się i zaklął. - Uwaga pod nogi - ostrzegł idących za nim pozostałych.

Nie krzyczał. Nie chcieli, aby się nieprzyjaciel dowiedział o ich obecności prędzej niż to absolutnie nieuniknione. Pod ciężarem jego ciała i ładunku pod stopą Wichnowskiego obsunął się nagle kamień, który, tocząc się w dół stromego zbocza, porwał za sobą niewielką lawinę kolejnych kamieni i żwiru. Nikt go nie sklął, nie zgłaszał pretensji. Wszyscy wiedzieli, że w tak trudnym terenie to się mogło przytrafić każdemu. Major Konrad Bullys obrócił się i spojrzał na ciągnącego się za nim ludzkiego węża. Ktoś, chyba Peterson, jak przypuszczał major, zdecydował, że nie będzie się przed niczym uchylał i doskonale wymierzonym uderzeniem tarczy odbił spadające kamienie na bok, gdzie już dalej nie zagrażały kolumnie.

Bullys kiwnął głową z uznaniem. Jego ludzie nie należeli do najlepszych, oni byli najlepsi, nawet jeżeli w nazwie nie mieli żadnych wilków, tygrysów albo innych dzikich zwierząt, jak to bywało w zwyczaju u innych elitarnych jednostek. Ponieważ nie dowodził nimi szlachcic, takie prawo im nie przysługiwało. Splunął z obrzydzeniem i obrócił się znów w kierunku marszu. Wichnowski był już o solidny kawał dalej, i to mimo iż tachał na plecach sporą część ekwipunku Elcika Zitta - cesarskiego człowieka, którego mieli strzec jak oka w głowie i który potwornie ich spowalniał. Nie potrzebowali go do wykonania zadania. Nikt inny nie dostałby się tak szybko aż tutaj w tym ekstremalnie trudnym terenie. I to z całym oddziałem ciężkiej piechoty. Nie potrzebowali go.

- Sierżancie - Bullys zwrócił się do żołnierza, który właśnie wspinał się po stromiźnie obok niego - weźmiecie swoich ludzi i obsadzicie przełęcz, tak dla pewności, żeby nas w ostatniej chwili ktoś nie wyprzedził.

Brodacki, noszący w zgodzie ze swoim nazwiskiem gęsty, czarny zarost, nie zasalutował ani w żaden inny regulaminowy sposób nie potwierdził otrzymania rozkazu. Skinął tylko głową i zatrzymał się z boku, aby poczekać na resztę swoich żołnierzy.

Bullys poprawił hełm, który miał przytroczony do plecaka, i poczekał, aż się wreszcie zjawi Zitt ze swoją świtą. Chciał się upewnić, że tamten jest dobrze chroniony.