W chwili wewnętrznej szczerości musiał jednak przyznać, że piechota Varatchiego pewnie też zdołałaby się tu dostać, ale fakty były takie, że to właśnie jego oddziałowi zlecono to zadanie, a nie komukolwiek innemu, i Bullys był z tej decyzji wielce zadowolony. Oto spełniło się jego skryte pragnienie, otrzymał możliwość wyrównania z nieprzyjacielem własnych, osobistych rachunków. Wojna ciągnęła się już zbyt długo, a jej przebieg okazał się zbyt krwawy i bezlitosny, aby nie pozostawić za sobą zastępów ludzi, których prywatne życia zostały zmielone w jej trybach. Kiedy się to wszystko skończy, jego dwaj bracia będą pomszczeni. Już on się o to zatroszczy.
- Zandezi? - Wybrał jednego z żółtodziobów.
Przyjął go do jednostki stosunkowo niedawno, ale młodzik już się zdążył sprawdzić w boju. Był zawzięty jak wilk. Potrafił też pokonywać w krótkim czasie długie dystanse i był niezastąpiony jako posłaniec.
- Biegnij do Zitta i upewnij się, że wszystko tam jest w porządku. Nie chcę żadnych niemiłych niespodzianek.
- Tak jest, panie majorze.
Ścieżka przestała się wznosić, musieli dostać się na sam szczyt przełęczy. Wiatr tutaj był nie tyle zimny, co lodowaty, zupełnie jakby czerwiec jeszcze się nie zaczął. Brodacki zacisnął wysoki, futrzany kołnierz wokół szyi i podejrzliwie rozejrzał się po okolicy. Na wpół oczekiwał, że im się nie uda, że ktoś już tu na nich będzie czekał, jednak jego obawy okazały się bezpodstawne. Bullys poganiał ich dniem i nocą zupełnie zbytecznie.
- Nikogo tu nie ma - oznajmił z nieskrywaną ulgą Kramlow. - Możemy wreszcie odsapnąć.
Brodacki spojrzał na niego z dezaprobatą. Wziął ze sobą Kramlowa nie dla jego intelektu, spostrzegawczości czy zdolności błyskotliwej oceny sytuacji, ale głównie dlatego, że Kramlow był prawdziwym olbrzymem, silniejszym nawet, niż na to wyglądał, a do tego, jak na człowieka tej wagi, niezwykle zwinnym.
- Nasze rozkazy nie obejmują odsapki - warknął w odpowiedzi. - Mamy zabezpieczyć przełęcz i ustanowić dobrze strzeżony posterunek.
- No ale tośmy już przecież zrobili. - Twarz Kramlowa rozjaśniła się w prostodusznym uśmiechu. - Nikogo tu nie ma i nikt nas stąd nie ruszy, choćby się nie wiem jak starał. - Poklepał znacząco przytroczoną do plecaka siekierę bojową, uśmiechając się przy tym jeszcze szerzej i odsłaniając wielkie, nieomal zwierzęce zęby.
- Powiedziałbym raczej, że się mylicie - odezwał się jakiś głos.
Brodacki spiął się cały i zanim nawet zdążył o tym świadomie pomyśleć, jego plecak leżał już na ziemi, a on ściskał w ręku miecz. To właśnie do niego przemawiał mniejszy głaz tkwiący tuż obok drugiego, większego.
To nie głaz, zmienił zdanie, przyjrzawszy się uważniej. To wielgachny, gruby facet.
Mężczyzna wstał. Jego długi, sięgający ziemi płaszcz rozchylił się, ukazując napierśnik zdobiony wilczą głową o rozwartym pysku. Wilk Varatchiego tutaj? Niemożliwe, uznał w duchu Brodacki. Ten gość musiał po prostu wygrzebać sobie fragment zbroi z tutejszych ubiegłorocznych pozostałości.
- A tyś co za jeden? Nie wiesz, że okradanie ciał szlachty jest karane? - Wskazał oficerski pancerz.
Kątem oka obserwował Azbuziego, który nie potrzebował rozkazu, aby wiedzieć, że czas naszykować kuszę. Azbuzi usunął się nieco na bok, aby nieznajomego niepotrzebnie nie alarmować, po czym zabrał się do napinania cięciwy. Jeśli grubas będzie chciał sprawiać jakieś kłopoty, to się go po prostu ustrzeli. Brodacki nie miał w zwyczaju szukać problemów, wolał ich raczej unikać.
To była bardzo dobrze zgrana siódemka, zauważyłem już wtedy, jak się zbliżali. Posilający się lis dostrzegł ich nie wcześniej, niż kiedy stali już obok mnie. Siedmiu chłopaków zdolnych utrzymać w bitwie linię, ale przede wszystkim nawykłych do tego, aby działać samodzielnie w terenie, a w razie czego stawić czoła dwu-, może nawet trzykrotnie liczniejszemu przeciwnikowi, gdyby przyszło im walczyć z mniej doświadczonym wrogiem. Również z gatunku tych, co to nie mają problemów z szybkim odwrotem w przypadku przeciwnika, z którym nie mogą sobie poradzić. Chciałem od ich dowódcy wyciągnąć trochę więcej informacji, ale nie dali mi na to szansy. W momencie kiedy się odezwał, taki dziobaty tuż za nim złapał się za kuszę. Możliwe, że kirys, który chronił mój tułów, by wytrzymał, ale pewności nie miałem. Uznałem, że to nie najlepszy moment na przeprowadzanie testów. Ruszyłem ramionami, płaszcz z nich zjechał, a ja byłem już w ruchu, zanim jeszcze opadł na ziemię. Musiałem być szybki, bo kusza nie miała kołowrotka, tylko mechanizm do napinania z dźwignią. Za moment będzie gotowa. Strzelec, sierżant, wielkolud, a potem jedynka i czwórka w miarę rozwoju sytuacji, ustaliłem kolejność.
Ich dowódca natychmiast zastąpił mi drogę, a pozostali zaczęli się przemieszczać, żeby nie musiał mi stawiać czoła sam. Znalazłem się jednak przy nim pierwszy. Wyprowadziłem cięcie na tarczę i jego miecz, ale nie wkładałem w nie całej siły, zależało mi tylko, żeby się do niego zbliżyć. Otworzywszy sobie drogę, wpadłem na dowódcę z impetem i uderzeniem z biodra posłałem w tył. Strzelec miał już kuszę nabitą, ale wciąż jeszcze trzymał skierowaną w dół. Długi wypad jedynki zbiłem w locie i nie zatrzymując się, przeszedłem w obrót, na końcu którego wytrąciłem strzelcowi kuszę z rąk. Chwilę później rozpłatałem mu głowę. Nie spodziewał się, że znajdę się przy nim tak szybko. Jedynka był wprawdzie bardzo chętny do walki, ale nie przywykł jeszcze do przeciwników z dwoma mieczami. Podążył za swoim kompanem z przerąbanym karkiem.
Zakładałem, że po tym ataku będą na tyle zdezorientowani, zaskoczeni i wyprowadzeni z równowagi, że bez większych problemów dostanę ich jednego po drugim, jednak za moimi plecami panował spokój. Kiedy się obróciłem, natychmiast zrozumiałem dlaczego. Naprzeciwko mnie stał ten olbrzym, podczas kiedy pozostali, uzbrojeni w miecze i w tarcze, rozstępowali się na boki, aby zrobić mu więcej miejsca, ale też i żeby dostać się za moje plecy. Nigdy nie walczyć tak, jak tego po tobie oczekują. Prosta zasada, choć nie zawsze łatwa do wcielenia w życie. Wybrałem dwójkę, który obchodził mnie szerokim łukiem, nie zważając, że stanąłem do olbrzyma tyłem. Niedbale ciąłem w krawędź tarczy, dokładnie tak, jak tego ode mnie oczekiwał, jednak zanim zdążył szarpnąć, aby wyrwać mi miecz z ręki, ja zrobiłem to samo. Byłem nieco silniejszy od niego i dzięki temu otworzyłem sobie drogę do uderzenia. Wykorzystałem to i jelcem drugiego miecza wbiłem mu nos głęboko do środka czaszki.
W ostatniej chwili krokiem w bok i kiwnięciem z pięty na palce uniknąłem pchnięcia grotem siekiery, które błyskawicznie przeszło w cięcie na rękę. Ten wielki bydlak okazał się cholernie szybki. Zasłoniłem się nie do końca tak, jak powinienem, ostrze nie wytrzymało spotkania z masywniejszą bronią i pękło. Uderzenie w bok na krótką chwilę mnie zatrzymało, jednak szybko się otrząsnąłem i drugim mieczem wycelowałem mu w pierś. Zasłonił się toporem, zadźwięczało, musiałem trafić w stalowe okucie toporzyska. Kolejna rzecz, której nie wziąłem pod uwagę. Bezbłędnie odgadł mój następny ruch, po tym jak nasza broń się spotkała, szerokim łukiem odwiódł moje ostrze na stronę i sam ustawił się tak, aby mieć dogodną pozycję do poprowadzenia topora ruchem, który miał zmienić moje ciało w górę okrwawionego mięsa. Może mu się uda. Nie wiedzieć czemu, aż się na tę myśl zaśmiałem. Zaparłem się nogami, zaskrzypiał żwir. Nie było sensu odskakiwać, zamiast tego zmniejszyłem dystans i pięścią, w której nadal ściskałem ułamany miecz, walnąłem go w wyciągniętą dłoń. Miałem zamiar spróbować złamać mu rękę, ale w ostatniej chwili zdołał ją unieść. To na szczęście spowolniło jego atak, a ja znajdowałem się już teraz na tyle blisko, że mogłem zadać mu cios złamanym mieczem. Nie w pierś, gdzie nic bym nie wskórał przeciwko jego kolczudze, ale z dołu ku górze, od uda w słabiznę. Miał prawdziwego pecha, że był ode mnie o tyle wyższy.