Выбрать главу

Sflaczał natychmiast, jego siekierę miałem w ręce, zanim on jeszcze wypuścił ją z bezwładnej dłoni. Nie tracąc czasu na rozglądanie się, zatoczyłem toporem szeroki łuk. Ich dowódca, który właśnie planował zaatakować mnie od tyłu, krył się tarczą, jednak siła uderzenia była zbyt wielka. Ostrze siekiery rozrąbało tarczę i przybiło jego biceps do boku. Mimo to wciąż próbował mnie jeszcze zaatakować, ale nie było już w tym za grosz siły. Zamiast mocować się z wyrywaniem siekiery z tarczy i ciała dowódcy, złapałem jego głowę w obie ręce i w tej samej chwili, w której zrozumiał, co go czeka, skręciłem mu kark.

Pozostali jeszcze trójka i czwórka. Błyskawiczna śmierć towarzyszy trochę ich speszyła. Lecz nie na tyle, aby zechcieli tak po prostu uciec. Ich zawahanie dało mi jednak wystarczająco dużo czasu, aby wyswobodzić siekierę. Znakomita broń. Chwyciłem ją oburącz i poczekałem, aż mnie wzięli między siebie. Trójka umarł, ponieważ nie przypuszczał, że tak doskonale wyważoną bronią da się robić nawet jedną ręką. Ten ostatni nie miał żadnych szans, o czym doskonale wiedział, postanowił więc mi całą rzecz ułatwić.

- Ilu was jest i kiedy nadciągną pozostali? - spytałem.

Leżał przede mną na plecach, z rany w piersi wyciekała różowa piana, płuca wypełniały się krwią i coraz ciężej łapał oddech.

- Wystarczająco wielu, żeby cię utłukli. - Splunął. - Coś ty, kurwa, za jeden? - zaświszczał.

Był twardy aż do końca.

- Bakly - odpowiedziałem i zostawiłem go, niech umiera.

Rozejrzałem się. Wnioskując z ekwipunku i z tego, jak dobrze walczyli, musieli należeć do jednej z elitarnych jednostek, których cesarz albo Varatchi używali do zadań specjalnych. Czułem się prawie znakomicie. Ostatnimi czasy życie mnie nie bawiło i jedną z niewielu rzeczy, które jeszcze sprawiały mi jakąś radość, było zabijanie zabójców. A ci tutaj okazali się jednymi z najlepszych.

Siedmiu ludzi ze strategicznego punktu widzenia nie miało jednak większego znaczenia. Należało powrócić na ziemię. Ten ostatni potwierdził moje podejrzenie, że to tylko szpica. Najważniejsze w tej chwili to ustalić, ile zostało mi czasu, zanim dotrze tutaj oddział główny. Miałem nadzieję, że nie wcześniej niż za jakieś dwa, trzy dni. Do tego czasu powinien pojawić się tu garnizon obronny mający przejąć pieczę nad przełęczą w imieniu K., czy też hrabiego Daska, jak był powszechnie znany. Ja sam znalazłem się tutaj w zasadzie przez przypadek, ponieważ w ręce wpadł mi raport pana Łasiczki, który za pomocą licznych kurierów próbował dać K. znać, że coś się szykuje i dobrze by było, gdyby mógł jak najszybciej posłać na górę swoich ludzi. Pan Łasiczka był złodziejem, zabójcą i najcwańszym hazardzistą, jakiego znam, pomijając mnie samego, ma się rozumieć. Tak jak i ja, już od kilku lat pracował dla księcia Daska i z jakiegoś niejasnego powodu często przychodzi nam pracować razem.

Skończyłem oględziny martwego i wstałem. Podnosząc się, uświadomiłem sobie nagle, że mnie boli prawy bok, a gruba przeszywanica nasiąknięta jest krwią. Krwawiłem. Niedobrze. Byli rzeczywiście bardzo szybcy.

Raport Zandeziego uspokoił majora. Sam czarodziej czuł się w porządku, a przydzieleni ludzie nie odstępowali go na krok, dokładnie tak, jak mieli przykazane. Tyle tylko, że przez ciągłe postoje nie mógł za nimi nadążyć. Trudno było mieć mu to za złe, bo tak diabelskiego tempa nie utrzymaliby nawet żołnierze regularnych oddziałów. To właśnie zdolność błyskawicznego przemieszczania się na duże dystanse była ich głównym atutem i czyniła z nich tak niebezpieczną jednostkę.

Do zmroku pozostało już niewiele czasu. Rozejrzał się i dostrzegł niewielką dolinkę, która nagle i niespodziewanie pojawiła się na zboczu przed nimi. Tam będą mogli przenocować.

- Zanim się połączymy z Brodackim, będziecie moim adiutantem - oznajmił Zandeziemu.

- Tak jest, panie majorze - odparł młody żołnierz, nie dając po sobie poznać, czy tak nagły awans w hierarchii go cieszy, jest mu obojętny, czy wręcz przeciwnie, jest z niego niezadowolony z powodu większej odpowiedzialności i dodatkowych obowiązków.

- Rozbijemy obóz - powiedział Bullys i czekał, żeby zobaczyć, jak na to jego nowy bezpośredni podwładny zareaguje.

Ten bez zawahania ruszył wydać odpowiednie rozporządzenia podoficerom.

- Będziemy rozpalać ognie, panie majorze? - zapytał, kiedy wrócił.

Bullys rozważał to przez chwilę. Na tej wysokości noc będzie bardzo zimna, a do tego wszyscy byli już solidnie zmęczeni. Noc bez ciepła będzie ich kosztować utratę sił. Dokoła rosło wystarczająco wiele drzew, aby zapewnić im opał, a przed wzrokiem niepożądanych ciekawskich chroniły ich zbocza zagłębienia.

- Owszem. Ale nie chcę słyszeć żadnych głośnych rozmów, głos się niesie szeroko.

- Rozumiem, panie majorze - odparł Zandezi, po czym, tym razem nigdzie już nie odchodząc, za pomocą chorągiewek przekazał rozkazy dalej.

Musiał je pożyczyć od jednego z sierżantów, którzy je mieli na stanie. Poprzez obserwację musiał się też nauczyć znaczenia symboli, zgadywał w duchu Bullys. Chłopak ma potencjał.

Siadł i obserwował, jak Wichnowski i jego ludzie rozbijają jego namiot. Bycie dowódcą miało swoje dobre strony również w polu.

Kiedy zapłonął ogień, nalał sobie do kubka niewielką porcję wina i odstawił na kamień, żeby się ogrzało. Swoje zapasy niósł sam, tak jak i pozostali. Tylko ten czarodziej burzył im doskonale dostrojony system. Jedząc niezbyt smaczną kolację, na którą składało się suszone, mielone, a następnie prasowane mięso, rozmyślał nad dalszymi krokami. Kiedy dostaną się na szczyt przełęczy i obsadzą obronny garnizon umożliwiający im dalsze ataki na terenie nieprzyjaciela, spełnią główne założenia misji. Po drugiej stronie gór, w kraju tak dzikim, że trudno go nawet nazwać krajem, znajdowała się spiżarnia zasilająca księstwo Daska. Setki, może nawet tysiące olbrzymich spichlerzy, które w swej dalekowzroczności książę kazał wybudować i napełnić ziarnem. Nawet kiedy wszystkie te spichlerze zmienią się w popiół, sytuacja nie zmieni się od razu, ale z nadejściem następnej zimy, kiedy przyjdzie klęska głodu, ludzie zaczną umierać tysiącami, może nawet dziesiątkami tysięcy. Dask i jego sprzymierzeńcy zostaną poważnie osłabieni. Bullys najchętniej Daska i jego rodzinę zamordowałby osobiście, jednak wiedział, że to nierealne marzenie. Przynajmniej w ten sposób mógł mu jak najwięcej zaszkodzić. A najlepsze, że był to jego własny plan, jego znakomity plan, który w końcu nawet sztab główny musiał uznać za wart wcielenia w życie.

Zandezi wypełnił swoje powinności adiutanta, powrócił do ognia i zaczął przygotowywać sobie miejsce do spania, podobnie jak inni. To był dobry żołnierz i Bullys czuł, że oto znów natrafił na człowieka, który okaże się świetnym nabytkiem dla całego oddziału. Już samo to, jak szybko połapał się w sygnalizacji… Przez chwilę obserwował go kątem oka.

Młodzieniec wyciągnął z zanadrza trzy kartki papieru i zaczął je czytać. Widać było, że nie czynił tego po raz pierwszy.

- Co tam macie? - zapytał major.

- Listy od rodziny. Mam brata i trzy siostry, a sam jestem potrójnym wujkiem.

Po raz pierwszy od momentu, kiedy major zwrócił na Zandeziego uwagę, na twarzy chłopaka odmalowało się coś innego niż neutralna obojętność. Wyglądało na to, że bardzo swoją rodzinę kochał i był z nią związany.