- A czemu wstąpiliście do armii? - pytał dalej Bullys.
- Moi rodzice mieli farmę na skraju Pustyni Gutawskiej, tuż na początku Żelaznej Doliny. W ostatnich latach szło nam to bardzo ciężko, ktoś z kimś ciągle wojował, a w końcu wypalili i ich. Musieli się spakować i iść gdzieś indziej. Starszy brat miał już rodzinę, a ja byłem tylko gębą do wykarmienia… - wyjaśnił.
Kiedy mówił o „wypaleniu”, głos mu wyraźnie stwardniał.
Bullys był bardzo zadowolony. Tacy żołnierze, powodowani pobudkami osobistymi, zawsze są najlepsi. Przez resztę wieczora, zanim sam udał się na spoczynek, studiował mapę i zastanawiał się, którędy najlepiej przeprowadzić przyszłą akcję dywersyjną. Ten plan z pewnością jeszcze się zmieni, w miarę jak zdobędą dokładniejsze informacje o rozmieszczeniu garnizonów nieprzyjaciela. To jednak nie stanowiło problemu. W tej chwili najważniejsze było ułożyć sobie wszystko w głowie tak, że kiedy przyjdzie właściwy moment, będzie w stanie podejmować właściwe decyzje. To najlepszy sposób, aby zemścić się za śmierć braci i zesłanie ojca na żebry.
Wrócił do rzeczywistości. Ponieważ główny oddział nie mógł się posuwać tak szybko, jak początkowo przypuszczał, dobrze byłoby posłać przodem jeszcze paru ludzi, aby wzmocnili pozycję na górze. Zastanawiał się w związku z tym, którzy ludzie są do tego najodpowiedniejsi i na których tymczasową utratę mógł sobie pozwolić.
Noc była długa i mroźna. Lubię ciepło, gorąco, piasek skrzypiący pod nogami, ściany domów promieniujące ciepłem. Lubię się wygrzewać w słońcu jak węże, jaszczurki czy pradawne dinozaury. Sam jestem trochę jak dinozaur - anachronizm, relikt przeszłości.
„Relikt” - obracałem tę dziwną zbitkę głosek na języku.
Pierwszy raz usłyszałem to słowo, kiedy wypowiedział je właśnie K. Przed kilku laty przeszedłem Pustynię Gutawską, co było wyczynem, który do tej pory uznawano za absolutnie niemożliwy. Ja go uznaję za niemożliwy w dalszym ciągu. To inni twierdzą, że tego dokonałem. Sam mam z tego okresu bardzo niewiele zachowanych wspomnień. Te, które mi pozostały, głównie dotyczą gorących gejzerów, gór pozbawionych jakichkolwiek zwierząt lub roślin i olbrzymich szkieletów wystających z solnej równiny, którą po drodze przemierzyłem. K. zażyczył sobie później, abym mu o tych szkieletach opowiedział więcej, niż zostało zawarte w zwięzłych relacjach pana Łasiczki. Zaspokoiłem jego ciekawość i muszę przyznać, że jeszcze nigdy nie widziałem go tak zainteresowanego czymkolwiek. Chciał wiedzieć wszystko, co widziałem, co czułem i co mnie samemu wydawało się, że widzę. Z właściwą sobie uprzejmością zapytał mnie, czy może sobie moją opowieść dokładnie zapisać. A kiedy dostrzegł, że ciekawi mnie jego zainteresowanie tymi dawnymi gadami, których szkielety towarzyszyły mej wędrówce, zdradził, że on sam dinozaury i podobne do nich inne stwory widział żywe, choć już zachował dla siebie informację gdzie. Miał ku temu powody, nie przeczę. K. zawsze ma ku wszystkiemu, co robi, niezaprzeczalne powody, jednak w tym przypadku nie zmieniało to faktu, że sam bardzo chętnie bym je kiedyś zobaczył. Olbrzymie stwory, które bardzo ciężko zabić. Równie ciężko jak mnie. Obiecał, że kiedy już się ta wojna skończy, zdradzi mi, jak się tam mogę dostać. Oczywiście, o ile obaj będziemy jeszcze żywi. O mało się nie zaśmiałem. O mało, bo śmiech i grymasy kosztują siły, a te musiałem oszczędzać.
Nie wierzę, że dożyję końca tej wojny, a możliwe, że nawet bym sobie tego nie życzył. Pomacałem bok. Rana już nie krwawiła, ale bolała jak diabli. Ból. Ból nie jest taki zły. Oznacza, że człowiek nadal czuje. Nie wierzę, że dożyję końca tej wojny, i nie przeszkadza mi to. Jedyne, czego żałuję, to że nie zobaczę tych dinozaurów.
Słońce wreszcie wzeszło. Siedziałem między dwoma głazami kawałek w bok od ścieżki. Najpierw wybrałem miejsce dla siebie, a potem, przy wtórze ciężkiego sapania, przytachałem dwa kawałki skały, aby mnie zasłaniały od ciekawskich spojrzeń przybyszów z południa. Połamałem przy tym drzewce wszystkich kopii, jakie znalazłem, ale dałem radę. Drewno zwyczajnie się do niczego nie nadaje.
Siedziałem i wypatrywałem, kto zjawi się pierwszy - obrońcy z księstwa czy ci ostrzy wojacy, których zwiad zabiłem. Szkoda, że nie było ze mną pana Łasiczki, on zawsze się chętnie zakładał. Ja bym obstawił tę drugą opcję.
Wygrałbym.
Wichnowski, kiedy zorientował się, że są już na górze, uśmiechnął się szeroko. Brodackiego oczywiście nigdzie nie było widać, w powietrzu nie unosił się nawet zapach dymu. Mógłby się założyć, że tamten drań chciał go zaskoczyć, żeby potem móc się przechwalać, jak to kumpla podszedł. Był rozczarowany, że to nie on został wybrany do pierwszej grupy, która poszła obsadzić szczyt przełęczy, ale przynajmniej teraz to się zmieni, bo miał przejąć dowodzenie. Drugą dobrą wiadomością okazała się ta, że Zandezi, jedyny, który potencjalnie mógłby się tu dostać szybciej niż on i jego drużyna, zmuszony był wlec się powoli z majorem.
Wichnowski bez słów, samymi tylko sygnałami dał pozostałym do zrozumienia, żeby ruszali dalej i zachowywali się przy tym, jakby znajdowali się na terenie nieprzyjaciela.
- Tam! - Pawlicz zignorował jego rozkazy, przerażony, wskazując coś przed nimi.
Wichnowski, zamiast na niego naskoczyć, posłuchał. Bez słowa wszyscy jak jeden mąż ruszyli przed siebie, aby móc lepiej dostrzec szczegóły. Ścieżkę przegradzał koślawy płot z połamanych drzewc kopii, na końcach których szczerzyły się ponabijane głowy ich kompanów.
- Kurwa - powiedział Pawlicz i niczym zahipnotyzowany tym koszmarnym przedstawieniem, ruszył w jego kierunku.
Pozostali uczynili tak samo, aż wreszcie Wichnowski opamiętał się, że przecież ten, kto te głowy tam wystawił, dokładnie tego po nich oczekuje.
- Stójcie, to pułapka! - krzyknął.
Zdążył się jeszcze obrócić, kiedy ktoś cisnął w niego olbrzymim głazem, który spostrzegł niewyraźnie w ostatniej chwili.
To nie głaz, uświadomił sobie, kiedy wnętrzności przebiła mu stal.
Miecz, który tu leżał od walk ubiegłorocznej jesieni, wcale nie był zły, a zdobyczna siekiera trafiła mi się wręcz wyśmienita. Człowiek nie musiał nawet wyszukiwać łączenia fragmentów zbroi, wystarczyło tylko machnąć i już wyłuskiwała chłopaków z ich stalowych skorupek niczym smakosz ostrygi. Trochę mi też pomogły te głowy nabite na kopie. Napędziły im stracha, a to ich z kolei spowolniło. A mimo to i tak nie obeszło się bez strat z mojej strony. Jeden z nich - wszystko działo się tak szybko, że nie dostrzegłem nawet który - poharatał mi ramię, a kolejny rozciął skórę na czole. Była to tylko powierzchowna rana, ale krwawiłem niczym zarzynane prosię. Ostatni z nich o mało mi nie uciekł. Postanowił spróbować dać nogę między skały. Strzeliłem mu w plecy z przygotowanej zawczasu kuszy, ale niestety, trafiłem go niedokładnie. Musiałem się za nim wdrapać na górę i dokończyć ręcznie. Jednak nawet w świetle tych drobnych niedogodności należało przyznać, że i z drugą turą poradziłem sobie całkiem przyzwoicie.
Major Bullys wkroczył na szczyt przełęczy w towarzystwie Zandeziego oraz Petersona i jego ludzi. W sumie około piętnastu żołnierzy. Główne siły zostawił z Elcikiem Zittem, któremu z każdym krokiem ubywało sił, posuwał się wciąż wolniej i wolniej, co opóźniało cały oddział. Nie chciał ryzykować życia czarodzieja, bo cesarz był na punkcie tych miernot wyjątkowo przeczulony.
Przełęcz okazała się opustoszała, nigdzie śladu po jego ludziach. Co znaczyło, że świetnie się spisali. Posterunek zarządzony tak, że nieprzyjaciel nie jest w stanie go dostrzec nawet tuż przed własnym nosem, był zdecydowanie godny pochwały. Odetchnął głęboko i nagle sposępniał. Wystarczyło mu jedno spojrzenie, aby zobaczyć, że Peterson czuł to samo. W powietrzu unosiła się śmierć. Smród krwi, wnętrzności, kwaśność rozprutych żołądków.