- Gotowość bojowa - zakomenderował, choć rozkaz okazał się zbędny. Wszyscy sami już to czuli.
Tobołki poleciały w trawę, tarcze powędrowały na ramiona, miecze w dłonie. W mgnieniu oka ustawili formację z trzema strzelcami gotowymi do strzału. I trzy powalone konie potrafiły załamać szarżę jazdy, dzięki czemu piechota miała większe szanse w obronie. To właśnie atak jazdy musiał najprawdopodobniej zaskoczyć Brodackiego i Wichnowskiego. Jednak skąd by się tu na górze wzięły konie, zachodził w głowę Bullys, rozglądając się bacznie dookoła. Do tej pory brak wiadomości od Brodackiego i pozostałych uważał za dobrą wiadomość, ale coś tu jednak poszło nie tak…
- Tam.
Już sam to dostrzegał - czternaście głów ponabijanych na kopie zagradzające im drogę. Niektóre z nich wyglądały wręcz, jakby im wciąż jeszcze drgały twarze.
Bullys rozglądał się na wszystkie strony z niedowierzaniem. Jak wśród tych skał mogło się z powodzeniem ukryć trzydziestu, czterdziestu ludzi? O mniejszej liczbie nie mogło być mowy. Nieprzyjaciel musiał mieć kilkukrotną przewagę, aby pokonać jego ludzi oraz tak doskonale uprzątnąć własnych poległych.
Piętnastu chłopa gotowych na każdą ewentualność. Piętnastu doświadczonych, zatwardziałych wojowników z dowódcą, którego nie wystraszyły nawet zmaltretowane zwłoki jego własnych ludzi. Widziałem to po sposobie, w jaki się rozglądał, jak wydawał rozkazy i promieniował autorytetem. Ci też już się nie bali. Byli zaniepokojeni, nerwowi, ale nie dostrzegłem w nich strachu, który paraliżuje umysł i mięśnie. Szkoda, choć i tak na to nie liczyłem. Ta sama sztuczka rzadko kiedy udaje się dwa razy pod rząd.
Czy to byli wszyscy? Taka mała grupa dywersyjna? Może tak, może nie. Trzydziestu dobrze wyszkolonych ludzi mogłoby utrzymać przełęcz, choćby przeciwnik miał znaczącą przewagę, nawet kilka dni. Może właśnie po to tu przybyli, a w drodze była już niewielka armia, która miała za zadanie przewalić się na drugą stronę gór? Zastanawiałem się, ilu ludzi posłał Łasiczka. Coś się musiało stać, że jeszcze się tutaj nie pojawili. No, na to akurat nic nie mogłem poradzić.
Dalej czekałem, obserwując żołnierzy. Systematycznie sprawdzali po kolei wszystkie potencjalne kryjówki. Wiedziałem, że zakładali, iż ukrył się tutaj większy oddział, który przecież nie mógł się schować za dwoma kamieniami na krzyż. Łagodne podmuchy wiatru od czasu do czasu poruszały luźne kamienie ponad naszymi głowami, wtórowało im ciche pluskanie strumyka zasilanego topniejącym śniegiem. Po niebie krążyła kania, którą musieli przyciągnąć martwi.
Mogłem ich zostawić w spokoju, po cichu wycofać się i po drugiej stronie gór zejść stromą ścieżką. Jednak kto kontrolował przełęcz, ten kontrolował przeprawę przez góry. Pod osłoną łuczników mógłby wtedy z łatwością słać swoich ludzi w dół, podczas gdy my musielibyśmy się pchać pod górę za cenę niewyobrażalnych strat. Może ludzie Łasiczki znajdowali się już tylko o kilka godzin stąd. Może dotrą na miejsce, zanim cokolwiek zacznie się dziać. Tyle że to było jedynie takie zgadywanie, a pewności żadnej mieć nie mogłem. Moim problemem stało się w tej chwili tych piętnastu zakutych w stal mięśniaków. Ktoś mądry by zawrócił, ktoś sprytny by zawrócił, zawróciłby i totalny idiota. Ja jednak należałem do specjalnej kategorii. Nazywam się Bakly i nie lubię rozwiązywania złożonych problemów. Moim problemem było tych piętnastu chłopa. Jeśli ich zostanie dziesięciu, ktoś inny będzie mieć znacznie mniejszy problem. A kania więcej padliny do żarcia.
Uniosłem kuszę, wycelowałem i nacisnąłem spust. Pierwszy z mężczyzn krzyknął i padł. Trafienie z tak bliskiej odległości przestrzeliło mu udo na wylot. Uniosłem drugą kuszę. Koło ucha świsnął mi bełt, drugi skrzesał iskry tuż za mną. Gdybym nie przyklęknął, już by mnie mieli.
- Jest sam - odgadł ktoś ukryty za ścianą tarcz. - To Rzeźnik z Kletikonu, za jego głowę wyznaczono nagrodę.
Nie ma to jak sława.
Drugi strzał, druga noga i kolejny przeciwnik wyłączony z gry. Ruszyłem, zanim pozostali zdążyli ponownie załadować kusze.
Wykorzystałem zasięg siekiery, swoją masę i to, że nazawieszałem na sobie tyle żelaza, ile tylko zdołałem. Zastawili się jedynie prostą zasłoną z tarcz, która nie miała prawa wytrzymać pod moim naporem. Pchnięcie, cios, unik, ostrze na moim ramieniu, zgrzytnięcie stali na brzuchu. Siekiera poczerwieniała od krwi, miecz także. W ferworze walki nie wiedziałem nawet, na ile mnie zbroja ochroniła, a na ile zdołali dosięgnąć. Wyrwałem się poza ich rozbitą formację, pomiędzy kółkami długiej nad kolana kolczugi dostrzegłem tkwiące ułamane ostrze sztyletu. Ktoś próbował dziabnąć mnie w jaja i prawie mu się udało. Prawie.
Rzuciłem się z powrotem pomiędzy nich niczym kula roztrącająca kręgle. Pierwszemu brutalnym cięciem miecza wytrąciłem broń z ręki i uderzeniem całego ciała zwaliłem go z nóg, drugiemu przerąbałem rękę, mimo iż się zasłaniał tarczą, trzeci dostał mi się niebezpiecznie blisko, ale ochronił mnie pancerz na piersi. Zanim zdążył ponowić atak, ruszyłem na niego. Zamiast użyć broni, walnął mnie tarczą, ale zniosłem to bez uszczerbku i chwilę później jelcem rozerwałem mu krtań. Po czym nagle zrobiło się wokół mnie podejrzanie pusto, co nie wróżyło nic dobrego. Dwóch kuszników miało mnie na muszce.
Szczęknęła cięciwa i pierwszy bełt ześliznął się po ostrzu siekiery. Było w tym więcej szczęścia niż czegokolwiek innego, ale nie zamierzałem się kłócić. Drugi trafił mnie w pierś. Usłyszałem zgrzytnięcie przebijanego żelaza, poczułem ból rwanego mięsa i pękających żeber. Świat się zatrzymał. Potem znów ruszył, choć już znacznie wolniej. Tamci przestali się spieszyć, strzelcy powoli opuszczali kusze. Cały świat zwalniał coraz bardziej i bardziej…
…aż ruszyłem znów ja.
Może i udało im się mnie trafić, jednak dzięki warstwom stali i mięśni jeszcze nie zabili. Niewiele brakowało, jednak ja kiedyś sobie obiecałem, a ból mi teraz tę przysięgę wtłaczał do każdego, najmniejszego kawałka mojego ciała, że nie przestanę, aż będę całkowicie i bezapelacyjnie martwy.
Znów nabrałem rozpędu, z kuszników została jedynie krwawa miazga. Może i byłem ranny, może i przez to nieco wolniejszy, ale w dalszym ciągu byłem niebezpieczny. Śmiertelnie niebezpieczny.
Zandezi upadł na bok. W pierwszej chwili wydawało mu się, że nogę ma całkowicie odrąbaną. Było to jednak tylko długie na dłoń cięcie. Obficie krwawiące cięcie. Przemógł słabość, z kieszeni wydobył bandaż i zaciskając zęby, zaczął opatrywać ranę. Nikt inny nie mógł mu teraz pomóc, musiał sobie radzić sam.
Nie mógł się jednak powstrzymać od spoglądania z fascynacją na samotnego wojownika. Do tej pory zdążył już wyeliminować z walki ośmiu ludzi, choć sam przy tym ucierpiał potwornie. Pancerz miał gęsto porysowany, kolczuga wisiała na nim w strzępach, z prawego uda wystawało ostrze sztyletu. Już się zataczał, już wyglądało na to, że jeszcze moment i padnie na ziemię. I rzeczywiście, miecz wypadł mu z ręki, runął na kolana. Zandezi odetchnął z ulgą. Koszmar dobiegł końca, zabili go. Ktoś z twarzą tak rozbitą, że Zandezi nie rozpoznał kto, zbliżał się do klęczącego z mieczem gotowym do ciosu. Z tyłu nadbiegał Peterson, z boku zbliżał się Bullys. Peterson miał jedną rękę bezwładną, Bullys trzymał miecz oburącz, ale też był nieco skołowany. To była ciężka przeprawa, ale mają go. Nareszcie go mają! Zandezi nie wiwatował. Był zbyt wycieńczony tym, przez co właśnie przeszedł, aby okazywać jakiekolwiek emocje.