Выбрать главу

Wyczuwałem ich, byłem świadom każdego ich kroku, ruchu, oddechu, mimo iż ich nie widziałem. Teraz. Ten przede mną wyciągnął się w górę, aby nadać swemu uderzeniu jak największą siłę. Najszybciej jak mogłem uniosłem oburącz siekierę i wbiłem jej grot prosto w brzuch żołnierza, po czym natychmiast się przeturlałem. Bok na wysokości miednicy eksplodował bólem. Złapałem ostrze, żeby nie narobiło więcej szkody, ułamałem je, a tym, co zostało, dźgnąłem w górę. Drugi gość zakwilił, chwycił się rękami za krocze i zwalił na ziemię obok mnie. Trzeci i ostatni przyszpilił mnie do ziemi. Widziałem kiepsko, wszystko było rozmazane, ale nic mnie nie zabolało. Musiałem się roześmiać. Został tylko jeden.

- I z czego się śmiejesz, idioto? - spytał.

Wyjaśniłem mu. Sam nie słyszałem swojego głosu, ale on mnie musiał słyszeć, bo dostrzegłem, jak kiwał głową.

- Głupcze, za chwilę będą tu dwie setki ludzi. Puścimy z dymem całą tę krainę po drugiej stronie gór i nic ani nikt nas nie zatrzyma.

Już się nie śmiałem, choć w dalszym ciągu nie czułem się w żadnym stopniu źle. Moja walka dobiegła końca. Ostrze miecza przeszywające ramię trzymało mnie przy ziemi, drugą ręką nie mogłem poruszyć, zupełnie jakby mi ją ktoś odciął. Nie dawałem rady nawet spojrzeć, aby sprawdzić, jak się sprawa miała w rzeczywistości. To tylko kwestia czasu, kiedy umrę, z pomocą tego żołnierza czy bez. Mimo to nadal starałem się podnieść, dopóki ból nie posłał mnie w błogą nieświadomość. A kiedy się z niej z powrotem wynurzyłem, próbowałem dalej.

Przykuśtykał jeden z żołnierzy. Miał być martwy, ale widocznie nie trafiłem go tak dobrze, jak mi się wydawało. Jeden z tych młodszych, jego szczęście.

- Kto to jest? - spytał.

- Jest martwy, już jest martwy - powtórzył spokojnie dowódca.

Nie zaprzestawałem wysiłków, jednak ostrze wciąż trzymało mnie przybitego do ziemi i co chwila posyłało na granicę nieprzytomności.

- Kto to jest? - powtórzył pytanie młodzieniec.

- Rzeźnik z Kletikonu, demon z Pustyni Gutawskiej… Bakly - wyjawił mu moje imię tamten.

Młody wyglądał na zamyślonego. Popatrzył na mnie, spojrzał na miecz, który trzymał w ręku.

- Jest mój, ja go zabiję. - Dowódca pokręcił głową. - Za jego głowę jest wyznaczona nagroda, pięć tysięcy złotych. - Roześmiał się.

- No to dalej - zachęciłem go, choć mogło mi się tylko wydawać, bo swojego głosu nie słyszałem.

Młodzik przyglądał nam się, wyraźnie nad czymś rozmyślając, wreszcie skinął głową, jakby się na coś definitywnie zdecydował, i zwiesił rękę z mieczem luźno wzdłuż ciała. Błąd, mógł się przecież sam zgłosić po te pięć kawałków. Dowódca nagle drgnął i opadł na kolana, a jego twarz znalazła się na tyle blisko mojej, że stała się najwyraźniejszym obrazem w polu widzenia. Nie żeby to w tej chwili znaczyło zbyt wiele. Potem przewrócił się na bok, a ja dostrzegłem sztylet, który miał wbity w słabiznę. Niestarannie, wciąż jeszcze żył.

Młodzieniec ostrożnie wyciągnął ostrze miecza z mojego ramienia i pomógł mi się wygodniej ułożyć, po czym zaczął mnie opatrywać, nie zwracając uwagi na jęki swojego przełożonego.

- Dlaczego? - zaciekawiłem się.

Nie żeby to miało jakiekolwiek znaczenie, i tak za chwilę miałem umrzeć.

- Dlaczego? - chciał wiedzieć dowódca.

On też miał zaraz umrzeć, jechaliśmy na tym samym wózku.

- Moja cała rodzina: ojciec, matka, brat, trzy siostry i ich dzieci była częścią marszu śmierci z Oazy Hutskiej. Przed śmiercią na pustyni i z rąk Czarnych Jeźdźców uchronił ich mężczyzna, imieniem Bakly. Zrozumiałem, że to ty, kiedy nazwał cię demonem z Pustyni Gutawskiej.

Mówił o kimś innym, nie o mnie, o kimś o tym samym imieniu. Przynajmniej tak mi się wydawało. Nie jestem z tych, co pomagają ludziom. No, chyba że w przenoszeniu się na tamten świat, ale to wyjątek.

- Przysiągłem sobie, że o ile to będzie w mojej mocy, spłacę ten dług - dodał młodzik.

To rozumiałem. Wiedziałem to i owo o spłacaniu długów.

Gdy opuszczało mnie podniecenie walką, krew zaczęła stygnąć, tętno się uspokoiło i przebudził się ból. Nie zwykły ból płynący z rany w ramieniu, lecz ból przenikający każde włókno mojego ciała, ból ogarniający każdą zadaną mi ranę i pożerający wszelkie siły oraz energię. Ból, który sprawiał, że człowiek oczekiwał śmierci jak wybawienia. Ja takiej możliwości jednak nie miałem, wciąż żyłem.

Tocząc zaciętą walkę z agonią, zajęczałem. Oddychać było mi trudno, patrzeć ciężko, samo istnienie było nie do zniesienia. Byłem złamanym człowiekiem, mój upór przedłużał tylko cierpienie, ale mimo wszystko nie poddawałem się.

Dowódca obok mnie zacharczał i nagle się rozluźnił. Żył jeszcze, ale już dobił targu z zębatą damą i mógł się przestać czymkolwiek martwić. Wiele razy widziałem, jak ludzie umierają, wiedziałem, jak rozpoznać nadchodzący koniec. Nabrałem z wysiłkiem powietrza. Jakbym wciągał do płuc roztopiony ołów. Walczyłem ze śmiercią, chociaż sprawiało mi to niewyobrażalny ból, a samej śmierci wręcz pragnąłem. Nigdy nie twierdziłem, że życie jest fair.

Mimo że nie dobiegł nas żaden dźwięk, nagle poczułem, że ja i młodzik jesteśmy ostatnimi żywymi ludźmi w okolicy.

Czas płynął, a ja wciąż nie umierałem. Dziwne, bo rany, które otrzymałem, wystarczyłyby na zabicie pięciu ludzi.

- Ilu was jeszcze nadciąga? - udało mi się powiedzieć, chociaż dławiłem się własną krwią. O dziwo, tym razem usłyszałem już swój głos całkiem wyraźnie.

- Będzie z dwieście pięćdziesiąt ludzi. Specjalna jednostka uderzeniowa Bullysa. Do tego jeden czarodziej - otrzymałem odpowiedź.

Powiedział to obojętnym tonem, myślami był gdzie indziej.

- Jak to było, tam wtedy w pustyni? - Swoim pytaniem zdradził, nad czym tak rozmyślał. - Mój brat jest mężniejszy ode mnie, ale pisał mi, że płakał, że myślał, iż wszyscy umrą, że stracił wszelką nadzieję.

I co ja mu miałem na to odpowiedzieć?

- Dokładnie tak było - rzuciłem, zastanawiając się równocześnie nad czymś innym.

Oto zbliżał się do mnie czarodziej, a ja wciąż jeszcze żyłem. Dumałem, co mam z tym fantem począć. Nie lubię czarodziejów, a to dlatego, że moja córka jest czarodziejką. Kocham swoją córkę i zabijam czarodziejów, aby oni nie mogli zabić jej. Kocham swoją córkę i dlatego zabijam cesarskie pieski, żeby oni nie mogli zabić jej. A w każdym razie, aby zabili ją jak najpóźniej.

- Potrzebuję pomocy - poprosiłem młodzika.

Nie pamiętam, kiedy ostatni raz powiedziałem coś podobnego. Możliwe, że nigdy.

- Nie dam rady znieść was w doliny, jesteście zbyt ciężcy, a ludzie Bullysa będą tu za kilka godzin. Wypełnią zadanie nawet bez swojego dowódcy.

- Teraz to już są ludzie Bullysa? To już nie są twoi druhowie? - spytałem.

Wzruszył ramionami.

- Wybrałem swoją drogę. Bywają takie chwile, kiedy człowiek wyboru nie ma. Ocaliliście moją rodzinę.

- W takim razie pomóż mi. Tym razem…

Musiałem przerwać, bo zalała mnie fala bólu tak ostrego, że pozbawiła władzy nad własnym gardłem.

- …na poważnie - dokończyłem.

Wyglądało na to, że i umieranie szykowało mi się specjalne, inne niż dla reszty zwykłych ludzi. Takie baklowskie.

- Jak? - spytał tylko.