Śledziłem wzrokiem zbliżających się mężczyzn. Atletyczni, nieugięci, w pełni sił, gotowi wykonać zadanie, jakiekolwiek by ono było. Bezlitośni i okrutni. Podobni do mnie.
Widzieli mnie z daleka, ponieważ stałem na najwyższym punkcie przełęczy, na samym środku ścieżki. Towarzystwa dotrzymywały mi głowy na kopiach i zwłoki pokonanych u moich nóg.
Był to na dobrą sprawę makabryczny dowcip, ponieważ słowo „stałem” było tutaj nadużyciem. Na nogach trzymała mnie jedynie konstrukcja, którą Zandezi - bo tak się ten młody żołnierz nazywał - sklecił ze wszystkiego, co tylko udało mu się znaleźć. Jedną rękę miałem przywiązaną do toporzyska siekiery, które częściowo zostało oparte o ziemię, a drugą trzymałem położoną na mieczu podpartym krótką tyczką w taki sposób, aby od strony, skąd nadciągało wojsko, nie było jej widać. Wyglądałem raczej jak strach na wróble, ale i tak lepsze to, niż obserwować ich, leżąc.
Tak naprawdę byłem zaskoczony, że ich widzę, oczekiwałem, że umrę, zanim tu w ogóle dotrą. Na szczęście zjawili się szybko, to im musiałem przyznać.
Jako pierwszy dostrzegł mnie wysoki blondas z rozbieganymi oczami. Ludzie za nim bez żadnego wyraźnego rozkazu rozstąpili się do szerokiego wachlarza, a on sam szedł dalej, aby sprawdzić, kim jestem.
Najbliżej prawdy byłoby pewnie stwierdzenie, że trupem odmawiającym zesztywnieć, ale miałem nadzieję, że z jego punktu widzenia nie było to aż tak ewidentne. Co zaś było bardzo ewidentne, to stos ciał na ziemi i głowy ponabijane na kopie. Nerwowo rozglądał się za moimi kamratami, ale mimo iż wypatrywał bardzo uważnie, nie dostrzegł najmniejszych oznak ich obecności. I właśnie to go niepokoiło najbardziej. Wyglądał na takiego, co to umie wytropić ślad pośrodku wyschniętej równiny, jednak tutaj jego talenty nie zdały się na nic. Stałem po prostu sam.
- Nie jesteście tu mile widziani - rzuciłem.
Kiedy przed godziną Zandezi drapował mnie na tym stelażu, zacząłem krwawić z ran, o których nie miałem wcześniej nawet pojęcia. Teraz wraz z każdym wypowiedzianym słowem plułem krwią.
- Kim jesteście i dla kogo pracujecie? - spytał blondyn podejrzliwie.
- Oddajcie mi czarodzieja, a zostawię was przy życiu - powiedziałem, ignorując jego pytanie. - Nie skończycie, jak ci przed wami.
Dzięki temu, że drewniana konstrukcja zapewniała mi równowagę, odważyłem się unieść nogę i kopnąć specjalnie w tym celu przygotowaną głowę majora Bullysa. Potoczyła się elegancko, blondynowi prosto pod nogi.
- Jestem zabójcą i przyszedłem tu po waszego czarodzieja.
Nie bardzo wiedział, co ma na to odrzec. Widziałem, jak spojrzeniami porozumiewał się z dwoma najdalej wysuniętymi ludźmi na obu skrzydłach wachlarza. Zgadywałem, że dwóch, może trzech, trzymało mnie już na muszce.
- A jak tego czarodzieja myślicie zabić? - spytał.
Nie był głupcem, wiedział, że za każdą informację, którą zdoła ze mnie wyciągnąć, czeka go w przyszłości wyróżnienie.
- To już ustalę sam - odezwał się nieco piskliwy, ale pewny siebie głos. - Skoro major Bullys nie żyje, a widzę, że nie żyje - szczupły mężczyzna w płaszczu zdobionym złotym haftem i z przypiętymi srebrnymi sznurami galowymi wystąpił z szeregu żołnierzy i zrównał się z blondynem - oznacza to, że dowodzę teraz ja - dokończył zdanie, zanim ktokolwiek zdążył go powstrzymać. - Wedle rozkazu Jego Ekscelencji, arcyksięcia Ritcha Varatchiego.
Widziałem po wyrazie twarzy blondyna i pozostałych, że mówił prawdę.
- Jestem Bakly - oznajmiłem i aż sam się zdziwiłem, że głos mi nie zadrżał. - Każ swoim ludziom odejść, to ich oszczędzę, ty już jesteś martwy i tak.
Świetny blef, zadziwiałem sam siebie.
Zarejestrowałem dyskretny gest blondyna, a wraz ze mną dostrzegli go ludzie rozstawieni po bokach. Zadźwięczały cięciwy, dosięgły mnie dwa bełty. Tor lotu jednego odchylił nieco mój płaszcz i tylko ześliznął się po zbroi, aby wylądować spory kawał dalej na kamieniach. Drugi trafił prawidłowo, przeszył pancerz i wszedł głęboko w ciało.
- Zwykle broń się mnie nie ima - dałem radę szybko oznajmić, zanim płuca wypełniły się krwią.
Udało mi się. Wciąż jeszcze nie byłem martwy, a dawno temu przysiągłem sobie, że zatrzymać mnie może jedynie śmierć. Teraz nadchodziła definitywnie i cieszyłem się na jej spotkanie.
Czarodziej uniósł ręce w geście koncentracji, po czym zainicjował czar.
Zandezi przyglądał się całej tej scenie ukryty pomiędzy dwiema kępami trawy. Najbardziej zaskoczyło go, że nawet po trafieniu z kuszy Bakly dał radę odezwać się z takim opanowaniem i zimną krwią. Rzucany przez czarodzieja czar odczuł jako coś niezwykle złowieszczego, mrożącego krew w żyłach i wysysającego ciepło aż ze szpiku kości. Czuł się tak, jakby w jednej chwili ktoś zabrał mu kilka lat życia. Głaz na prawo od Baklego pękł, trawa i porosty wokół niego pokryły się rdzawym nalotem, jakby je coś w mgnieniu oka spaliło.
- I to już wszystko? - umierający mężczyzna zdobył się na jeszcze jedną replikę.
Czarodziej wykrzywił usta i splótł ręce w jakiś przedziwny węzeł, aby następnie płynnym gestem posłać kolejny czar. Zandezi zwymiotował i instynktownie uniósł się na kolana, aby nie udusić się zawartością własnego żołądka. Jeszcze nigdy w życiu nie czuł się tak źle. Rana na udzie to przy tym błahostka.
Bakly uczynił krok do przodu, co pozbawiło go podpory drewnianej konstrukcji ukrytej pod płaszczem.
- To już było lepsze, łajzo, ale i tak niewystarczające - odezwał się chropawym głosem, w którym teraz pobrzmiewała jakaś zupełnie obca, nowa nuta.
Brzmiał niczym kamienna lawina - chrapliwie, nieludzko, śmiercionośnie.
Czarodziej posłał trzeci czar. W powietrzu trzasnęło jak z bata i wielki mężczyzna trzymał nagle w rękach opalizującą mocą siekierę. Ruszył przed siebie długimi, sprężystymi krokami, jakby był zupełnie zdrowy, jakby nigdy nie ucierpiał ran, które spokojnie wystarczyłyby na zabicie kilku ludzi.
Ani Elcik Zitt, ani żaden z ludzi Bullysa nie ustąpili ani o krok. Zandezi wiedział, że robili błąd. Teraz żaden człowiek, nawet czarodziej, nie był już przeciw niemu wystarczający. Kolejne uderzenie magii Bakly zwyczajnie odbił rozjarzonym ostrzem siekiery, po czym rozpętał istne jatki, które w ciągu kilku chwil pochłonęły dziesiątki ludzkich istnień. Czarodziej wciąż się bronił, Zandezi odczuwał każdy czar jako bezlitosne ostrza przebijające mu wnętrzności, jednak Baklego to nie zatrzymało. Wręcz przeciwnie, z każdym zaklęciem wydawał się nabierać siły, a przy tym tracić też coraz więcej ludzkich cech i słabości. Ostatnim, co Zandezi zarejestrował, zanim stracił przytomność, były ręce Elcika Zitta próbujące składać się do kolejnych zaklęć, choć głowa czarodzieja leżała już kawałek dalej, niczym upadła kometa z krwawym ogonem. A Bakly nie ustawał.
Zandezi ocknął się dopiero na miejscu zaaranżowanego przeze mnie tymczasowego obozu. Zniosłem go dobrych sto metrów w dół zbocza, abyśmy się trochę oddalili od pobojowiska. Gdyby chodziło tylko o tych parę setek martwych, nie musielibyśmy oddalać się aż tak bardzo, jednak niektóre z zaklęć użytych przez czarodzieja, okazały się naprawdę paskudne i jeszcze teraz, mimo jego śmierci, zagrażały wszystkiemu, co żywe.
Młodziak dochodził do siebie powoli, a wyglądał przy tym, jakby mu coś poważnie zaszkodziło, jednak czułem, że da radę. Twardy był.
Przed wieczorem na zakręcie ścieżki, która wiła się w dole pod nami, pojawili się ludzie zakutani w kożuchy. Po drugiej stronie gór zima jeszcze się nie skończyła, a sądząc po przytroczonych do plecaków rakietach śnieżnych, mogłem wnioskować, iż szli z południa, co oznaczało, że musieli przeprawić się przez zamarznięte równiny. Nie mieli tarcz, zamiast tego każdy niósł pęk oszczepów. Mimo iż stok był całkiem stromy, poruszali się biegiem. Jeśli mieli pod kożuchami jakieś zbroje, musiały być bardzo lekkie. To pewnie jedna z tych na wpół partyzanckich jednostek, których książę używał czasem do wybijania z głów wrogich feudałów głupich, dywersyjnych pomysłów.