Miałem nadzieję, że bolało go to przynajmniej tak jak mnie, pierwszych kilka oddechów łapałem z prawdziwym trudem. Nic złamanego chyba nie miałem, ale i tak bolało jak cholera.
Podniósł się. Który to już raz? Nie spuszczałem z niego wzroku, patrzyłem prosto w oczy, jakbym chciał przewiercić na wylot. Źrenice facetowi trochę latały, zajęło mu to parę chwil, zanim znów zdołał się zebrać w sobie. Moment, żeby się go pozbyć, byłby idealny, gdyby nie to, że i ja musiałem złapać oddech.
Knajpa huczała, chłopaki przekrzykiwali się nawzajem, przyjmowano zakłady, a wszystkiego dopełniał brzęk błyskawicznie opróżnianych kufli.
Wiedziałem, że nie odpuści, będzie się bił aż do końca. Miał też w dalszym ciągu dość sił, aby był to koniec dla niego szczęśliwy. O ile zrobię jakiś błąd. Pokrzykujący gość z kuflem w dłoni miał twarz pochlapaną krwią. Oblizałem usta i otarłem oko, na które już prawie nie widziałem. Moją krwią. Musiał być ochlapany moją krwią.
Przeciwnik instynktownie wybrał ten moment do ataku. Jego dwa szybkie kroki zlały się w jeden, po którym nastąpił szybki wypad. Tupnięcie nogi zadudniło prawie tak głośno, jak jego ciało kilka chwil wcześniej. Nie zdołałem gościa podciąć, ale przynajmniej usunąłem mu się z drogi i przywaliłem raz w nerki. Na drugie uderzenie nie miałem czasu, bo już stał ze mną twarzą w twarz. Był szybki, naprawdę szybki. A do tego nawet po silnych ciosach odchylał się nie dalej niż na piędź.
Znów zaatakował i znów ledwie się zdołałem uchylić. Moja pięść tylko go połaskotała. Uśmiechnął się. Widać było, że wracała mu pewność siebie. Ta krótka przerwa dobrze mu zrobiła. Zapomniał już o bólu i ciosach, które zainkasował.
Wrzawa się nagle podniosła jeszcze bardziej ogłuszająca, wszyscy wyczuli zmianę inicjatywy między walczącymi. Oczami wyobraźni już mnie pewnie widział rozpłaszczonego na ziemi z poprzetrącanymi kośćmi i wnętrznościami rozdeptanymi na kaszę. Zrobił krok do przodu, próbując wepchnąć mnie w kąt, pozbawić możliwości uniku. Tymczasem ja na ten manewr nie zareagowałem i zostałem tam, gdzie stałem. Znowu szybki krok, za nim ostry, ale na ułamek sekundy wstrzymany wypad, chciał mieć możliwość mnie sięgnąć, nawet gdybym się uchylił. Tymczasem ja wyskoczyłem mu naprzeciw. Zasłaniając tułów, zbiłem jego powalający cios i sam wpakowałem mu od dołu jeden, drugi, trzeci… wszystkie ciężkie, każdy zdolny zamroczyć normalnego chłopa. Sam zarobiłem w twarz, potem w żebra, ale młocka, jaką mu spuściłem, wreszcie go złamała. Odchylił się, przeniósł wagę swego ciała na pięty. Wciąż jeszcze tłukł mnie po twarzy, ale były to mizerne próby, brakowało im już siły. Zdołał mi jedynie rozciąć wargę.
Kolejny cios i jeszcze jeden, aż w końcu stanął bezradnie z opuszczoną głową, wytrzeszczonymi oczami i otwartą gębą. Nie zdołał nabrać powietrza, wydać najmniejszego dźwięku. Co było bez znaczenia, bo krzyki widzów zagłuszały wszystko inne. Jak i bez znaczenia było, kto wygrał. Po tak długim, zażartym pojedynku chcieli już tylko krwi, chcieli okrwawionego ochłapu mięsa.
Facet, który stał przede mną, który jakimś cudem wciąż jeszcze trzymał się na nogach, gdyby był na moim miejscu, z pewnością by im tego dostarczył. Zmasakrowałby mnie, rozerwał na strzępy, zaprezentował swój popisowy finałowy cios. Wykroczyłem prawą do przodu, przykucnąłem, zwarłem w sobie, a potem wystrzeliłem jak z katapulty w górę i do obrotu. Trafiłem go w twarz piętą lewej nogi i chociaż trzasku łamanych kości nie było słychać, to ja wyraźnie to poczułem. Przewrócił się w tył jak bezwładna kukła i już tak został z rozrzuconymi ramionami.
Wrzaski żądnych krwi bestii przytłoczyły mnie niczym waląca się ściana. Jeśli go zabiłem, będę musiał uciekać, zdałem sobie sprawę. Tylko najpierw zainkasuję wygraną.
Powoli, nieskończenie powoli uniósł się i przewalił na bok. Jego silne, poznaczone nabrzmiałymi żyłami ręce ruszyły nieporadnie w górę ciała, jakby nie były pewne, czy sobie z tym zadaniem poradzą. A potem w dziecięcym geście samoobrony zakryły głowę oblepioną mokrymi od świeżej krwi włosami.
Zrobiło mi się niedobrze. Zrobiło mi się niedobrze w momencie, kiedy tylko jego ręce drgnęły. Nikt o tym nie musi wiedzieć… Uniosłem ramiona w geście zwycięstwa i odwróciłem się twarzą do mojego stołu, zostawiłem go za plecami. Hanuri siedział na swoim miejscu, pomimo iż miał stamtąd bardzo kiepski widok na zaimprowizowany ring.
Oddychałem powoli i głęboko, czekając, aż wirujący wokół mnie świat zacznie się trochę uspokajać.
- Muszę się napić - wychrypiałem.
Podsunął mi piwo.
- Co się stało? - zaciekawił się.
- Dał mi popalić, ot co - udało mi się powiedzieć w miarę beznamiętnie.
- Chciałeś go zabić.
- Może. - Nie sprzeciwiłem się.
Na moim miejscu zrobiłby to samo, powodów do zmiłowania nie miał przecież żadnych.
Te ręce. Dokładnie tak jak wtedy. Ale wtedy też nie miałem zmiłowania. Nigdy, dla nikogo.
- Nie wyglądasz za dobrze.
- Gorzały! - zakrzyknąłem. - Butelkę!
Równocześnie zgarnąłem szesnaście wygranych złotych. Razem trzydzieści. To już prawie tyle, ile mi potrzeba. Plus trochę drobnych na napitek. Musiałem je mieć, po prostu musiałem.
Dostałem flaszkę, zacząłem pić prosto z gwinta, aż wspomnienie mojego brata leżącego na ziemi i zasłaniającego głowę tak, jak ten gość, którego właśnie zbiłem do nieprzytomności, straciło na natrętności. Ręce brata też się uniosły, by go ochronić. Bezskutecznie. Znów się uniósł, a ja go posłałem na ziemię po raz kolejny. Po raz ostatni.
- Butelkę i miejsce na nocleg - wymamrotałem.
Potem ręce już się nie poruszyły, zamarły w bezruchu. Aż w końcu i całkiem ostygły.
Pokuśtykałem schodami na stryszek. W tej knajpie na końcu świata było to jedyne miejsce, gdzie się mogłem pozbyć wspomnień i przyzwoicie wyspać. Po drodze zgarnąłem jeszcze flaszkę wódki. Takie zapominanie wymaga wysiłku.
Obudził mnie rano chrzęst żelaza. Otworzyłem oczy i zorientowałem się, że wokół mnie stoi pięciu uzbrojonych mężczyzn, niektóre twarze znałem już z poprzedniego wieczora. Nadgarstki chłodził mi gruby żelazny łańcuch.
- Czyli że umarł… - odgadłem i popatrzyłem na tego, którego wczoraj w gospodzie przyjąłem uważać za ich przywódcę. W ręce kolebał mu się mieszek, do którego zgarnąłem miedziaki. Jeśli przytaknie, spróbuję im wyrwać łańcuchy i ich nimi zaatakować. Wiele szans sobie nie dawałem, ale lepsze to, niż tak po prostu dać się zamknąć.
- Nie - pokręcił głową. - Już jest z powrotem na nogach.
- W takim razie to jakaś pomyłka. - Odetchnąłem z ulgą. - Poza tym, że wczoraj w gospodzie trochę się zabawiłem, nic innego na sumieniu nie mam.
- Idziemy - zakomenderował, kiedy już upewnił się, że mają mnie pod kontrolą.
Ku memu zdziwieniu nie spętali mi rąk za plecami, wystarczyły im łańcuchy na moich rękach, z tyłu, poszturchiwaniem kopii popędzało mnie dwóch pozostałych. Ranek przeminął, ale w gospodzie w dalszym ciągu trwały jeszcze porządki po wczorajszym. Widocznie wieczór trwał w najlepsze już i po moim zniknięciu.
Na zewnątrz czekała reszta obstawy, dalszych dziesięciu chłopa. W żyłach wciąż jeszcze krążyły mi ostatki gorzałki, dręczyło potworne pragnienie. Wątpiłem, żeby pozwolili mi zatrzymać się na popas przy studni, więc w przelocie złapałem za olbrzymi ceber. Te dwa łachy, które mnie wiodły niczym jakąś zdobycz, nie chciały na to pozwolić, ale na swoje nieszczęście nie trzymali końców łańcucha tak mocno, jak im się wydawało.