- Łapcie go, do cholery! - krzyknął Holmegor. - Natychmiast!
- Ostrożnie, utrzymać odstęp, mamy przewagę - rozkazał przytomniej dowódca.
Musiałem dać nogę, zanim się zorientują, że nie dałbym im wszystkim rady. Odplątałem przyduszonemu łańcuchy z szyi, zostawiłem go leżącego na ziemi i puściłem się biegiem w dół. Było strasznie ślisko, przewracałem się i podnosiłem, ale zanim jeszcze dobiegłem do pierwszych domów, dotarło do mnie, że daleko nie zabiegnę. Bo niby dokąd? Ludzie Holmegora mieli konie, do tego byli lepszymi jeźdźcami niż ja, no i znali okolicę. Tak więc rzeka. To moja jedyna szansa.
Zaryzykowałem szybkie spojrzenie za siebie. Wprawdzie Holmegor i jego sfora coś tam pokrzykiwali i machali ze wzburzeniem rękoma, ale na tym koniec. W zorganizowaną pogoń jakoś się nie zebrali. Tym lepiej dla mnie. Trochę zwolniłem. Minąłem pierwszą wieżę wydobywczą, gdzie mężczyźni ładujący węgiel na furę wprawdzie popatrzyli na mnie podejrzliwie, ale szybko wrócili do pracy bez wtrącania się w nie swoje sprawy. Minąłem granicę porastającego pagórek lasu, pod nogami zachrzęściła mi wybrukowana kamieniami droga. Przebiegłem ją w poprzek, za bardzo kluczyła od szybu do szybu. Trzeszczenie kołowrotów, skrzypienie wozów, chrzęst ładowanego węgla, to wszystko czyniło taki hurgot, że nie słyszałem już nawet pobrzękiwania ciągnących się za mną łańcuchów. Czas przestać tak gonić i jakoś się ich pozbyć. Przy hałdzie wyższej niż normalny dom zwolniłem zupełnie. Kawałek dalej wznosiła się największa w okolicy wieża wydobywcza. Wyglądała na dawno nieużywaną. Widocznie zaczęli drążyć w tym miejscu, jak najbliżej rzeki, a dopiero potem ruszyli w górę doliny. Miałem nadzieję, że uda mi się w niej znaleźć jakieś porządne narzędzia, a przy tym nikt mnie nie będzie niepokoić niepotrzebnymi pytaniami.
Spoza wału czarnego, lśniącego węgla wychynął najpierw hełm, a za nim twarz z bokobrodami i wąsem opadającym aż na pierś. Potem druga głowa, trzecia, następna, wreszcie pojawił się cały rządek. Chwilę później widziałem już ich ręce i tułowie.
Holmegorowi na odsiecz przybyły posiłki.
Ten z wąsami zatrzymał się, po nim również i pozostali, lecz nie równocześnie, na komendę, niczym jednostka imperialnego wojska, która ma paradny dryl we krwi, ale jak grupa zaprawionych w bojach awanturników, którzy wiedzieli, jak osiągnąć zamierzony cel najmniejszym nakładem sił.
Przez chwilę mierzyliśmy się nawzajem wzrokiem, wydawało się, że przycichły hałasy pracujących górników i tylko łańcuchy, które wciąż za sobą ciągnąłem, pobrzękiwały, jakby chciały na siebie zwrócić uwagę.
- Myślę, że cię zabierzemy z nami - powiedział wąsaty.
Mógłbym spróbować obiec ich naokoło i zebrać do kupy łańcuchami, ale na to, niestety, były za krótkie. Co za pech.
- Zejdźcie mi z drogi, dobrze radzę. Aż tak dobrze wam nie płaci - odparłem.
Na twarzy wąsatego pojawił się pogardliwy uśmieszek, jak u kogoś, kto przygląda się pijakowi rozlewającemu gorzałkę po stole. I znikł równie szybko, jak wódka wsiąkająca w szczeliny spękanych desek.
- Złapcie…
Nie czekałem, aby dowiedzieć się, za co chcieli złapać. Znów puściłem się biegiem. Biorąc pod uwagę ich oraz regularnych ludzi Holmegora, było wyłącznie kwestią czasu, kiedy mnie dopadną. Przeskoczyłem przez kanał melioracyjny wykopany wzdłuż drogi i ruszyłem ku najbliższej wieży. W pół drogi obejrzałem się za siebie. Nie spieszyli się tak jak ja, pozwolili mi wyrobić dystans, ale sami rozlali się w tyralierę. Może nie byłoby głupio zawrócić i się przez nich przebić, jednak kątem oka dostrzegłem dwóch z kuszami i to przesądziło sprawę.
Do wieży dotarłem akurat w momencie, kiedy na górę wyjechała winda.
- Zjeżdżam na dół - oznajmiłem obsłudze.
Facet, któremu poprzedniego wieczora złamałem kolanem nos i przyprawiłem o jeszcze kilka innych nieprzyjemnych kontuzji, uśmiechnął się wrednie.
- Nie wydaje mi się.
Wybiłem się w górę i obiema nogami kopnąłem go w pierś. Wylądował trzy metry dalej na kupie żwiru ze zmiażdżonymi żebrami. Koń, którego przy tym niechcący trąciłem w zad, popatrzył na mnie z wyrzutem i zarżał.
Do niego akurat nic nie miałem.
Pozostali trzej robotnicy instynktownie się ode mnie odsunęli. Dłonie trzymali na rękojeściach noży, ale nie odważyli się ich wyciągnąć. Dobra myśl, nóż może się przydać. Schyliłem się nad biedakiem z roztrzaskaną gębą, który wciąż próbował złapać oddech, i zabrałem mu jego kozik. Górnik nie wyglądał dobrze, dawałem mu szanse pół na pół.
- Zjeżdżam na dół - powtórzyłem.
Najmniejszy z tamtych trzech, przepasany skórzanym fartuchem, spojrzał na platformę windy, a potem w górę, ku mechanizmowi zabezpieczającemu, który ją utrzymywał w zablokowanej pozycji na powierzchni. Jeszcze o kawałek wyżej, na systemie wielokrążków, wisiała przeciwwaga.
Zaskrzypiały kamienie, po drugiej stronie hałdy ktoś się wdrapywał na górę. Byli na tyle doświadczeni, że wystarczy jeden. Pozostali już mnie pewnie zachodzili ze wszystkich stron. Ruszyłem ku windzie. Po drugiej stronie szybu, diabli wiedzą skąd, pojawił się jakiś człowiek z mieczem w ręku. Po grzechocie toczącego się w dół węgla i kamieni wnioskowałem, że szło ich za nim więcej. Rzuciłem w niego nożem, uchylił się niemalże znudzonym ruchem. Nigdy w tym nie byłem dobry.
- Stój!
Wydawało mi się, że słyszę jęk napinanych cięciw. Przy odgłosach trzeszczącego zewsząd drewna było to praktycznie niemożliwe. W biegu schyliłem się, zgarnąłem z ziemi solidny kamień i posłałem go w ślad za nożem. Ten z mieczem czegoś takiego się akurat nie spodziewał. Kamień miał z pięć kilogramów, trafił go prosto w pierś. Miecz zadzwonił o kamienie, mężczyzna zrobił trzy niepewne kroki w tył, po czym z rozmachem klapnął na zadek.
Sam stałem już na platformie windy. Bełt wystrzelony skądś wyżej odłupał deszcz drzazg z belki nad moją głową. Wszędzie wokół mnie wychylały się z ukrycia twarze żołnierzy. Złapałem z ziemi miecz i ciąłem po linach, uwalniając przeciwwagę.
- Jaaaadę! - wrzasnąłem, znikając w czarnym szybie.
Słońce znikło, otuliła mnie ciemność, świszczały liny, terkotały bloczki mechanizmu dźwigowego, nieprzystosowane do takich prędkości.
Za długo lecę, nie przeżyję, pomyślałem. Nagle huk i ciemność. Wylądowałem na boku, w nosie drażnił mnie suchy pył. Poczułem zapach dymu, a po jakimś czasie zacząłem dostrzegać bliższe i dalsze ogniki górniczych lamp. Spojrzałem ku górze. Niebo wydawało się być niewyobrażalnie wysoko. Ze ścian wychylały się wystraszone twarze górników. Zbiegało się ich coraz więcej, żeby zobaczyć, co się stało. Uniosłem się. Bolał mnie każdy najdrobniejszy fragment ciała. Czułem się, jakbym obił sobie wszystkie gnaty. Ten upadek był gorszy niż dziesięć wieczorów walk.
- Łapać go! Kto go schwyta, ma zapewnioną nagrodę! - niósł się z góry wściekły głos. Holmegor wreszcie dotarł na miejsce.
Nawet nie powiedział, jak wysoką. Co za kutwa.
Stanąłem na nogi. Po kilku chwilach macania na oślep, rozgarniając resztki windy, zdołałem znaleźć wystarczające oparcie, aby zacząć gramolić się ku najbliższemu tunelowi.
Tam już czekał Hanuri. Popatrzył na mnie, na stos belek na dnie szybu, potem w górę. Zgadując po ognikach lamp, z wylotów wyższych tuneli spoglądało w moim kierunku dziesięciu, może piętnastu innych górników.