- Na co się gapicie? Dniówkę w prezencie chcecie dostać? - Hanuri nawet na moment nie wyszedł ze swej roli przodownika. - Przesuniemy się do sztolni obok Mokrej Dziury. Póki co będziemy tam składować urobek, a potem się to wszystko wywiezie naraz, na koniec zmiany. Davis, zarządź, żeby obsługa na górze się nie opierdalała, niech czekają na węgiel!
Więcej nie było trzeba. Górnicy zaczęli się powoli rozchodzić do swoich zajęć.
- Holmegor! - krzyknąłem w górę szybu. - Jesteś mi dłużny trzydzieści złotych. To przecież żaden majątek. Zapłać i będziemy kwita! Te pieniądze nie są warte kłopotów, które ci jeszcze sprawię!
- Nikt, słyszysz? Nikt mi się nie będzie przeciwstawiał! I to na mojej własnej ziemi!
Kretyn. To nie była jego ziemia, Holmegor nie dostał jej nawet w lenno, on ją zwyczajnie dzierżawił.
- Zabiłeś mojego człowieka, dopadnę cię za to! - poznałem głos wąsatego.
Czyli ten, którego sięgnąłem kamieniem, już się nie podniósł. Może cierpiał na zrzeszotnienie kości albo co? Choć przynajmniej wiedziałem, na czym stałem. Zgrywanie ostatniego sprawiedliwego nie miało dalej sensu.
- Pomóż mi - zwróciłem się do Hanuriego. - Na początek muszę się pozbyć tego. - Uniosłem ręce, podzwaniając łańcuchami. - No i przydałby mi się przewodnik. Ich jest cała zgraja, a ja sam jeden. Bez kogoś, kto wie, jak tu się poruszać, nie mam szans.
Przyglądał mi się bez słowa.
- Przydałaby mi się też jakaś broń. Takie zabijanie gołymi rękoma to ciężka robota, a ja mam kłykcie poobijane jeszcze po wczorajszym.
- Holmegor obiecał nagrodę - przypomniał mi.
Prędzej czy później złotu ulegnie każdy, lecz Hanuri nie wyglądał na kogoś, kto schyliłby się po każdą monetę.
- To dusigrosz i idiota. Przez te trzydzieści złotych straci znacznie więcej. Naprawdę wierzysz, że będzie potem skłonny jeszcze wypłacać jakieś nagrody?
- Może tak, a może nie. - Wzruszył ramionami.
Nijak nie mogłem odgadnąć, co Hanuriemu siedzi we łbie, ale bardzo potrzebowałem kogoś po mojej stronie. Czas zamieszania, czas, kiedy mogłem się jeszcze jakoś szybko wywinąć, minął bezpowrotnie. Wąsaty wiedział, co robić, i przypuszczałem, że jego ludzie już zdążyli zgromadzić górników, którzy potrafią poprowadzić ich pod ziemią. Pewnie zdążył też obsadzić wyloty wszystkich szybów.
Po poprzednim huku walącej się windy i krzykach ludzi teraz panowała nadnaturalna wręcz cisza. Ustały skrzypienia, odgłosy kilofów, nie było słychać nic, tylko nasze oddechy. Wydawało mi się, że słyszę, jak osiada na nas i na kamieniach węglowy pył. Kiedy indziej pewnie bym nawet na to nie zwrócił uwagi, ale teraz było to wręcz uderzające.
- Dlaczego to wszystko robisz? - postawił mi pytanie.
Udało mi się wreszcie wpaść na to, co tu robił on. Miał rodzinę, a z nią plany i przyszłość. Musiał zarobić pieniądze nie tylko dla siebie, ale i dla nich. Ja rodziny już nie miałem. Niektórzy zostali straceni, inni po prostu zabici, jeszcze inni… Wciąż musiałem gonić za pieniędzmi, aby ich w ogóle przy życiu utrzymać. Dwa razy do roku musiałem na oznaczone konto posyłać sumę, za którą człowiek rozsądny mógłby wieść całkiem zamożne życie. Musiałem, bo w sejfie Cesarskiego Banku Crambijskiego leżało oskarżenie o czarostwo podpisane przez głównego inkwizytora Zakonu. Gdyby je dostarczono pod właściwy adres, na stosach spłonęliby wszyscy moi krewni, aż do siódmego stopnia. Nawet tacy, o których istnieniu nie miałem pojęcia. Po tylu latach przestali być moją rodziną nawet ci, z którymi dorastałem. Dla pieniędzy uczyniłem wiele rzeczy, które mnie odmieniły, które zmieniły to, co do nich czułem. Zwyczajnie przestałem lubić ludzi. Jakichkolwiek. Jedyne, co mi pozostało, to co pół roku wpłacać sumę, za którą można by kupić ładny kawałek ziemi i gospodarstwo.
- Potrzebuję pieniędzy - odpowiedziałem sucho. - Dużo pieniędzy.
Może powinienem mu był powiedzieć więcej, wyglądał na człowieka, który zrozumie bliźniego w potrzebie, pewnie by nawet docenił, gdybym mu wyjawił moją prawdę. Nie wyjawiłem. Jakoś nigdy nie potrafiłem się do tego zmusić. Jedyne, co mogłem zrobić, to czekać, aż podejmie decyzję. Nawet się nie zastanawiałem nad tym, czy będę musiał zabić Hanuriego, czy w ogóle podniosę na niego rękę. Samo się okaże. Też nie wyglądał na kogoś, kto sobie nie potrafi w życiu poradzić i się o siebie zatroszczyć. Czego można było spodziewać się po mnie, po poprzedniej nocy dobrze już wiedział.
- Co ja z tego będę miał? - przerwał moje rozmyślania.
Takie podejście rozumiałem. Może coś nas jednak łączyło? Może mogliśmy się dogadać?
- Mnie potrzeba trzydziestu złotych, ani mniej, ani więcej. Co mi się z Holmegora uda wydusić ponadto, jest twoje.
- Nawet gdyby to było pięćdziesiąt? - Chciał się upewnić.
- Nawet. Ale jeśli tylko trzydzieści, będziesz się musiał obejść smakiem.
Chwilę się nad tym zastanawiał, wreszcie kiwnął głową.
- Stoi. Wyglądasz na takiego, co dotrzymuje słowa. Ale walczyć ani zabijać dla ciebie nie będę. Znam tych ludzi, to dobre chłopaki. Poprowadzę cię kopalnią, zabiorę do wyjścia. To wszystko.
- I zdejmiesz ze mnie te ozdóbki. - Pokazałem mu łańcuchy.
- Pewnie, wliczone w umowę. - Znów przytaknął.
Przeszliśmy drobny kawałek wąskim korytarzem do miejsca, w którym wykuta przestrzeń okazała się na tyle duża, że światło lampy Hanuriego rozpraszało się w mroku, ledwie tylko sięgając ścian. Zgadywałem, że jaskinia była na kilka kroków długa i szeroka.
- Narzędziownia - wyjaśnił. - O wiele wygodniej jest je trzymać tutaj, niż tachać w górę i w dół za każdym razem.
Pod ścianą stał wielki, poczerniały od węglowego miału dębowy pieniek. Hanuri skądś wytrzasnął ciężki przecinak i wielgachny młot.
- Holmegor oszczędza wszędzie tam, gdzie nie powinien. Łańcuchy są niehartowane, same pękają - wyjaśnił.
Położyłem rękę na pieńku. Zakładałem, że będę musiał przytrzymać mu przecinak tak, aby obiema rękami mógł wziąć dobry zamach młotem, ale okazało się, że żadnej pomocy nie potrzebował. Łup, cup i z moich przydługich ozdób pozostało po jednym ogniwie dyndającym przy obręczach na moich nadgarstkach.
- No i załatwione - ocenił swoje wysiłki.
Był silny. Mało który wielki chłop jest w istocie tak silny, na jakiego wygląda. A on był. Wsłuchiwałem się w echo dwóch uderzeń młota niosące się chodnikami, próbując odgadnąć, jak daleko sięgają. Mogliśmy być z pięćdziesiąt metrów pod ziemią, może nawet więcej. Najpierw zabiję ich wszystkich, a potem będę się martwił, jak się wydostać na powierzchnię - wybrałem najprostsze rozwiązanie. Takie lubię najbardziej.
- Potrzebowałbym jakiejś broni, żebyś się nie musiał za mnie bić - powiedziałem. - Ten młot wygląda poręcznie.
- Za ciężki do bitki. - Pokręcił głową.
Miał tupet, nie ma co.
Sięgnął w ciemność i podał mi długi, stalowy pręt, zaostrzony na końcu. Zważyłem go w ręce, kilka razy machnąłem nim na próbę.
- Używamy ich do wyszukiwania niepewnych miejsc oraz kieszeni z metanem.
Jak dla mnie, mogli tym wyszukiwać i nogawki z metanem. Był to słuszny kawał przyzwoitej stali, przebić nim chłopa na wylot nie powinno stanowić problemu. No, chyba żeby jakimś niewyobrażalnym pechem trafić w kręgosłup, wtedy trzeba by się przyłożyć trochę więcej.
Kiedy wypróbowywałem broń, Hanuri bacznie mi się przyglądał i nie bardzo podobało mu się to, co zobaczył. W migotliwym świetle lampy jego twarz zamieniła się w maskę zaniepokojonego, starego bóstwa. Cóż, jego problem.
- Jak powiedziałem, wskażę ci drogę i nic poza tym. Nie kiwnę palcem, nawet gdyby cię na moich oczach mieli zabić - przypomniał mi. - Jestem tu przodownikiem, jedna trzecia chłopaków dostaje pełne wynagrodzenie tylko dzięki temu, że się o nich troszczę i nie pakuję w kłopoty. Mam dwójkę dzieci, chętnie doczekałbym się trzeciego.