- Zrozumiałem przecież. - Wzruszyłem ramionami. - Nic więcej od ciebie nie chcę, nasza umowa jest jasna.
W mroku korytarza coś się poruszyło. Nigdy bym nie przypuszczał, że szczury mogą żyć tak głęboko.
- Bazg! - zareagował na szmer Hanuri. - Chodź tutaj.
Z ciemności wynurzył się zgarbiony człowiek. Całą jego łysinę pokrywała jedna wielka blizna. Wyglądał, jakby go ktoś kiedyś z upodobaniem próbował oskalpować.
- Obiecali za niego nagrodę - wymamrotał garbus.
Chyba brakowało mu kilku zębów, z pewnością na przedzie. Moje własne po wczorajszym dopiero przestawały się ruszać. Jak zawsze. Do czasu.
- Jak myślisz, ile by ci Holmegor za niego zapłacił?
- Będzie pewnie z pięć srebrnych - odpowiedział Bazg.
To już nawet nie brzmiało jak mamrotanie, bardziej jak szelest. Zębów faktycznie musiał nie mieć. A zatem dobrze mi się wydawało, szczury były w stanie przeżyć tak głęboko.
- Jak będzie po wszystkim, masz je u mnie.
- Rozumiem, szefie.
Ruszyliśmy w ciemność. Hanuri przykręcił lampę do tego stopnia, że prawie nie widziałem, po czym stąpam.
- Holmegor to dusigrosz… - zaczął cicho wyjaśniać, kiedy posuwaliśmy się powoli w gęstych ciemnościach.
Jak na mój gust, chodnik był aż za ciasny. Co chwila waliłem w coś głową albo ocierałem się o ściany ramionami.
- Ale ma bardzo doświadczonego sztygara, na którego się zda. Mamy tutaj siedem szybów. Jednak oprócz wyrobisk i korytarzy, które służą do wydobycia węgla, kopiemy też szyby poprzeczne dla wentylacji. U ich wylotów korzystamy nawet z wiatraków.
Czekałem, żeby dowiedzieć się, co z tego słowotoku wynikało dobrego dla mnie.
- Jak już powiedziałem, Holmegor oszczędza więcej, niżby dyktował rozsądek. Wiele szybów wentylacyjnych nie jest należycie utrzymywanych. Chłopaki wiedzą, że nie na wszystkich można polegać.
Było oczywiste, że Hanuri znał kopalnię jak własne podwórko i doskonale wiedział, na ile i gdzie mógł sobie pozwolić. Zmiana echa jego głosu kazała mi się domyślać, że zbliżamy się znów do większego wyrobiska. I całe szczęście, bo od ciągłego walenia głową w stemple czułem się już jak wołowa bitka.
- Skrzyżowanie - wyjaśnił, kiedy wyszliśmy z korytarza. Rozpostarłem ramiona, ale nie udało mi się sięgnąć ścian. - Pójdziemy tędy. - Złapał mnie za łokieć i obrócił w pożądanym kierunku. - To najkrótsza droga do ósmego szybu.
Byłem przekonany, że wcześniej wspominał tylko o siedmiu.
- Holmegor spisał go na straty, ale my w dalszym ciągu go utrzymujemy, że tak powiem, w wolnym czasie. - Hanuri zaśmiał się sam do siebie.
To brzmiało obiecująco. Była szansa, że wąsaty o nieużywanym szybie nie będzie nic wiedział. Posłusznie dreptałem za Hanurim i starałem się pokazać ciemności, jaki to ze mnie twardziel. Nie wychodziło mi to najlepiej, była wszędzie. W oczach, w ustach, połykałem ją i mało się nią nie dławiłem. Jednak nic, ani ciemność, ani wąski korytarz, przez który musiałem się teraz przeciskać bokiem, nie mogły mnie zatrzymać. Migocząca lampa Hanuriego wyznaczała szlak. Z każdym krokiem nabierałem przekonania, że wyjście jest już niedaleko, że za parę chwil znów wychynę na światło dzienne. Nie bałem się śmierci, ale umierania w ciemnościach tak. Dziwne.
Na kolejnym skrzyżowaniu, które - wnioskując po echu naszych kroków - musiało być mniejsze niż poprzednie, ale wciąż zbyt rozległe, by sięgnąć ścian, zatrzymałem Hanuriego. Obrócił się. Głębokie cienie pobudzone do życia skaczącym płomieniem zmieniły jego twarz w jakąś upiorną maskę. Właśnie takie maszkarony wieńczyły arenę. Zastygłe w agonalnym grymasie oblicza zwycięzców i pokonanych.
- Nie jesteś jedynym, który wie o istnieniu ósmego szybu wentylacyjnego - zaszeptałem tak cicho, że gdybym się nie nachylił do jego ucha, pewnie wcale by mnie nie usłyszał.
- Pewnie. Wie o nim każdy, kto przepracował tu więcej niż jeden okres - odpowiedział.
Wąsaty o nim wiedział. Niemożliwe, żeby o nim nie słyszał. Już tam na mnie czekał.
- Wyjdźmy gdzie indziej - zażądałem, mimo iż protestował przeciwko temu każdy najdrobniejszy kawałeczek mojego ciała.
- Dlaczego? Myślisz, że im ktoś pomaga? Że ich ktoś podprowadził?
Nie musiałem nawet odpowiadać. Cisza nie była już tak absolutna, jak przed paroma chwilami.
- Cholera! - zaklął. - Musimy uciekać.
Za późno, byli już zbyt blisko. A nawet jeśli nie, to ucieczka nie wchodziła w grę. W pośpiechu na pewno rozbiłbym sobie łeb, poobtłukiwał łokcie, kolana i diabli wiedzą co jeszcze. Już lepiej stawić im czoła.
- Odsuń się. Tylko lampę postaw tam, na ziemi. Nie będziesz się przecież za mnie bił - przypomniałem mu, kiedy się wahał.
Sam stanąłem plecami do ściany, a półtorametrowy pręt, o który do tej pory tylko się potykałem, uniosłem na wysokość piersi. Hanuri zniknął błyskawicznie i bezszelestnie. Chłop tak wielki jak on nie powinien znikać tak cicho. Może to jakaś górnicza specjalność? Knot w lampie powoli się dopalał, kroki zbliżających się brzmiały coraz głośniej, ale równocześnie jakoś tak dziwnie, jakby dobiegały z różnych kierunków równocześnie. Początkowo wydawało mi się, że schodziły się tu tylko trzy korytarze, ale teraz odniosłem wrażenie, że musiało ich być znacznie więcej. Sprawdziłem ścianę za moimi plecami. Była tam, nie stałem u wylotu korytarza. Trzeba mieć coś, na czym można polegać. Sam, pod ziemią, otoczony przez nieprzyjaciół.
Brzęknięcie żelaza o kamień zabrzmiało tak głośno, że aż się chciałem instynktownie rzucić w stronę źródła dźwięku, ale na kilka kolejnych uderzeń serca zapanowała znowu cisza. Pieprzona nora.
Nagle w ciemności przede mną pojawiły się dwa jasne punkty. Zorientowałem się, że to oczy. A skoro widziałem je ja, to i one musiały widzieć mnie. Na szczęście bardziej interesowała gościa stojąca na ziemi lampa. Wtem świetliki oczu drgnęły i zapłonęły jakby jaśniej. Dostrzegł mnie. Rzuciłem się jak sprinter, w odpowiednim momencie dźgając na wprost stalowym prętem. Nie zatrzymałem się, napierałem całym ciężarem ciała. Ktoś przeraźliwie wrzasnął. Straszny dźwięk. W podziemiach nie powinno się krzyczeć. Stalowy szpic przeszedł przez miękkie mięso, otarł się o kość i wbijał głębiej. Uderzyłem w niego ciałem, ale napierałem dalej, ze sprintera zmieniając się w zapaśnika, pchałem faceta przed sobą w korytarz. Znów czyjś wrzask. Pręt przeszył drugiego na wylot i dźgnął następnego. Światła ubywało, widać upuszczali lampy w pośpiechu, łapiąc się za broń.
Nie było to tak całkiem bez sensu, tyle że ja miałem już w dłoni nóż, który szczęśliwie namacałem przy pasku trupa przede mną. Cofnąłem się o krok i pozwoliłem, aby ciała nabite na pręt osunęły się na ziemię. Znów zaatakowałem, lecz tym razem pręt już puściłem. Ciemności przede mną nastały absolutne, więc zacząłem siekać na oślep. Poczułem, jak kaleczę sobie rękę o kolczą koszulę czy coś podobnego. To mi zdradziło, gdzie stał jej posiadacz. Chlastałem go dotąd, aż poczułem, jak rosi mnie ciepły, lepki deszcz. Przekleństwa, krzyk, paniczne wycie. Nie zatrzymywałem się ani na moment, nie mogłem im dać szansy na opamiętanie się.
Nagle zrobiło się cicho. Stanąłem. Cisza była tylko pozorna. Słyszałem słabnący charkot i pękanie baniek z krwi. Musiałem komuś przebić płuco i teraz leżał gdzieś bez słowa i nadziei na przeżycie. Ciemność też była pozorna. W oddali przede mną jarzył się blado jakiś nieokreślony poblask. Smród śmierci nasilił się, zrobiło mi się niedobrze. Zacząłem się wycofywać, aż dotarłem do skrzyżowania, z którego ruszyłem do ataku. Lampa wciąż jeszcze dawała trochę światła.