- No jak to: czego? - obśmiał się Bazg. - No przecie, że dla kasy.
- I co, myślicie, że wam się opłaci? Widzieliście, co zrobił z wojskowymi? - Hanuri wskazał mnie ręką. - Ilu znaleźliście martwych na krzyżówce?
Jeden z górników splunął.
- Trzech. I jednego ostro poharatanego - wymamrotał. - Raczej nie wyżyje.
No patrzcie, a głowę bym dał, że tam było tylko trzech. Zresztą w takim zamieszaniu każdy mógł się pomylić.
- Dla nas wszystkich będzie najlepiej, jeśli damy mu odejść i będziemy udawać, że nigdy go nie widzieliśmy - próbował im przemówić do rozumu Hanuri. W kontekście trupów, które znaleźli, jego słowa nabierały dodatkowej wagi.
Powinien dodać do tego jeszcze parę groszy. Pieniądze zawsze mają dar przekonywania. Drugi w kolejności po hartowanej stali. Pech chciał, że sam nie miałem dość, aby im taką gratyfikację zaproponować.
- A tobie co obiecał za pomoc? - Bazg uśmiechnął się pogardliwie.
Zrozumiałem, że tak naprawdę wcale nie chodziło mu o pieniądze. On po prostu chciał się poczuć ważny i jeszcze do tego mieć kogoś, kto by go słuchał i za nim poszedł.
- Holmegor ukradł mi trzydzieści złotych i tyle chcę odzyskać z powrotem. Wszystko, co zdobędę ponadto, jest jego. - Wskazałem Hanuriego.
- Nasze - uzupełnił Hanuri, zapraszającym gestem dopuszczając pozostałych do spółki.
Staraliśmy się obaj, ale kiepskie to było staranie, bardzo kiepskie. Człowiek w złoto wierzy tylko wtedy, kiedy je widzi, kiedy je ma na wyciągnięcie ręki, kiedy to złoto szepcze mu prosto do ucha „mój panie”.
- Wyjdzie tego dużo mniej, niż nam obiecał Holmegor - zaczął się targować Bazg. - Od ciebie możemy nie dostać nic, a od niego tygodniówkę na łebka. - Zatoczył ręką koło, wskazując na swoich kumpli.
Z pozostałych korytarzy wychynęło ich jeszcze więcej. Po dwóch, trzech z każdego wylotu.
- Jest też inna możliwość, że na was te pieniądze zaoszczędzi - podsunąłem. - Martwym nie trzeba płacić nic.
Pomimo iż wokół nas przybyło lamp, z których każda była podkręcona silniej niż Hanuriego, światła przybyło jedynie odrobinę. Sama nasza obecność i błyszczące spojrzenia wydawały się je pochłaniać. Widziałem pały, młoty i spore, choć spracowane, noże. Z moim zaostrzonym prętem mogłem nieprzyjemnie ich zaskoczyć.
- Te wszystkie groźby są chyba zbędne, co? Nie będziemy się przecież zabijać dla kilku zasranych groszy. Nikt tu chyba nie będzie na tyle głupi - powiedział Hanuri, kręcąc głową, jakby sam nie mógł uwierzyć, że w ogóle doszło do takiej sytuacji.
- Ciebie zabijać nie musimy, wystarczy, że staniesz po właściwej stronie.
W sprawie pojednania na Bazga nie było co liczyć.
Nie przepadam za rozprawianiem o zabijaniu. Już wolę zrobić, co trzeba, bez zbędnych gadek. Nieistotne detale zniknęły. Została tylko broń, ściskające ją ręce, ułożenia ciał, dogodne sytuacje, okazje do ataku, błyskawiczne decyzje.
- Obiecałem, że go wyprowadzę na powierzchnię, i słowa dotrzymam. Znacie mnie, jestem przecież waszym przodownikiem. Pieniędzmi się z wami uczciwie podzielę. No to co wam się lepiej opłaci? Albo wszyscy wyjdziemy z tego bogatsi, albo zostaniemy z tym, co mamy w kieszeniach teraz. Kto by nie chciał zarobić bez wysiłku, siedząc spokojnie na dupie?
Hanuri wykazywał się uporem godnym lepszej sprawy. Ja bym już dawno machnął ręką.
Stal w mojej dłoni robiła się coraz cieplejsza. Niemalże zrosła się z ciałem, stawała się częścią mnie samego.
Wyglądało na to, że słowa przodownika przynajmniej kazały im się chwilę zastanowić. Dotarło wreszcie do nich, że nie miałem zamiaru się poddawać, przypomnieli sobie zabitych, a do tego wiedzieli, że Hanuri był na wskroś uczciwy.
Bazg również się zorientował. Wielka szansa na przywództwo zaczynała wymykać mu się z rąk. Jeszcze moment i będzie za późno, jeszcze moment i do końca życia pozostanie tym, czym był do tej pory - nędznym wypierdkiem. W takich właśnie chwilach ludzie stają się najniebezpieczniejsi.
- Wara od naszego złota! - warknął i z nożem w ręce rzucił się do ataku. Ale nie na mnie, na Hanuriego.
Hanuri tylko się nieznacznie usunął, przychylił, obrócił, chwycił oniemiałego Bazga w pasie, zakręcił młyńca i cisnął z powrotem, skąd tamten wyskoczył, prosto w jego kumpli. Byłem pod wrażeniem.
Ktoś krzyknął, potem jęknął. Jakimś cudem Bazg utrzymał się na nogach. Ostrze jego noża straciło blask, pociemniało. W dziennym świetle zapłonęłoby szkarłatem.
- Zabił Lotara! Zabił Lotara! - zaczął się drzeć, jakby postradał zmysły.
Tego, że sam ściskał w ręce zakrwawiony nóż, jakoś nie dostrzegł.
Moment, w którym waży się wszystko, drobina czasu wykrojona z otaczającej nas ciemności, w niej kopcące knoty lamp, rozjaśnione nimi ściągnięte twarze mężczyzn.
- No, na co czekacie? Na niego!
Złapał jednego ze swoich kumpli i pchnął na nas. Ci stojący po drugiej stronie dostrzegli tylko tyle, że jeden z ich ludzi ruszył do ataku, to wystarczyło.
Zanim nas dopadli, staliśmy z Hanurim plecami do siebie, jakbyśmy to mieli przetrenowane. Mój pręt ciął powietrze, ostry koniec zahaczył o uniesiony łokieć ręki dzierżącej solidny młot. Krótkim wypadem minąłem zranionego i wbiłem tępy koniec stalowej tyki kolejnemu napastnikowi w brzuch, aż sflaczał jak przebity bukłak. Rękami zasłoniłem się przed spadającym z góry ciosem pałą, tamten pociągnął go po łuku, na mój zbolały od schylania się grzbiet.
Krzyki, rzężenie, sapanie, zawierucha na całego. Mój pręt uwiązł w ciżbie, w ostatniej chwili przystanąłem, schyliłem się i zdecydowanym krokiem w tył zaskoczyłem jakiegoś gościa, który chciał mi pałą rozbić łeb. Przeleciał przeze mnie i padł prosto pod nogi jednego ze swoich kompanów. Obaj dostali po pysku aż miło.
Dopiero teraz, z pustymi rękami, zaczynałem się czuć w swoim żywiole. Wbiłem komuś pięść w piwne brzuszysko aż po łokieć. Nie tylko ustał, ale próbował nawet posłać mi serię ciężkich ciosów na korpus. Założyłem mu dźwignię na ramię i użyłem jako tarczy przed kolejnymi napastnikami. Podciągnąłem dźwignię i z bólu skoczył do półsalta prawie o własnych siłach. Kilku zwalonych z nóg mężczyzn runęło z ogromnym pluskiem do wody. Krótka przerwa. Za moimi plecami też się nieco uspokoiło. Na młyńcach Hanuriego można było polegać.
Dwóch pierwszych powoli dźwigało się na nogi. Jeden z mozołem, widać było, że próbował zgadnąć, co się z nim stało. Ten drugi jednak wyglądał zaskakująco świeżo. Jakby kąpiel w zimnej wodzie była jedyną nieprzyjemnością, jaka go w całym tym bajzlu spotkała. W każdej ręce trzymał nóż, a wyraz twarzy miał aż nadto znajomy.
- Vade, daj spokój! Rzuć te noże! - gdzieś z tyłu dobiegł głos Hanuriego.
Vade, czy jak mu tam było, potrząsnął tylko głową, jakby chciał strząsnąć spływające mu po twarzy kropelki wody. Jeden nóż trzymał ostrzem do góry, drugi w uchwycie obronnym, wzdłuż przedramienia. Widać, że już się musiał kiedyś bić na noże. I to nie raz.
- No to chodź - zaprosiłem go. Sam stanąłem w lekkim rozkroku z rękoma opuszczonymi swobodnie wzdłuż ciała.
Łatwy, nieruchomy cel. Takim mu się musiałem wydać, bo rzucił się na mnie tak, jakby chciał zakończyć jednym ciosem pod żebra, a w przypadku kontrataku zbić go bez problemów drugim ostrzem. Czego jednak nie dostrzegł, to mój stalowy pręt, który upuszczony wylądował na kamieniu pod ścianą, a teraz był mniej niż na wyciągnięcie ręki ode mnie. Nogami nawet nie ruszyłem z miejsca, sięgnąłem tylko po pręt i dźgnąłem Vade’a prosto w pierś. Refleks miał zaskakująco dobry, częściowo zdołał mój atak zablokować. Tylko częściowo. Zamiast trafić prosto w serce, stal przeszyła mu lewy bok tuż nad biodrem. Wylądował w wodzie, zwinięty w kłębek, z krwawą pianą na ustach.