- No, i to by było tyle… - Rozejrzałem się niespiesznie.
Hanuri stał oniemiały, spoglądał na mężczyzn leżących i siedzących na ziemi, skulonych pod ścianami. Kilku martwych, dwóch, może trzech już się nie wyliże, pozostali z kolei zostali poturbowani tak, że tej bijatyki nie zapomną do końca życia. Tego byłem pewien.
- Niezła rozróba - skonstatowałem.
- Niektórzy nie żyją - powiedział Hanuri. W jego głosie brzmiało wyraźne niedowierzanie.
Jak na kogoś o takich możliwościach, wykazywał się nieoczekiwanymi skrupułami.
- Ich wybór. - Wzruszyłem ramionami. - Musimy ruszać, chyba że chcesz podobijać tych, którzy przeżyli, żeby nikomu nie zdradzili, którędy poszliśmy.
- Idziemy - odparł Hanuri, próbując ukryć narastającą w nim wściekłość. - Im szybciej się ciebie pozbędę, tym lepiej.
Niedawno wydawałoby mi się to niemożliwe, a jednak tym razem korytarzami pełnymi zakrętów, zagłębień, porzuconych wózków i drewnianych torów gnaliśmy w pełnym pędzie. Jeszcze się nie zdążyłem od tego biegu zadyszeć, a już chodniki za nami ożyły dźwiękami. Znów nas ścigali. Nie rozumiałem, jak to było możliwe, zakładałem, że Bazg o swoich planach powiedział tylko tym, których ze sobą zabrał do pomocy. Może ich na nas ściągnęły hałasy. Tak całkiem po cichu żeśmy się przecież nie tłukli.
- Rzucę okiem, zaczekaj tutaj - ostrzegł mnie Hanuri i zniknął za rogiem.
Wyłonił się zza niego krótką chwilę później i zanim jeszcze przygasił lampę, zakrył mi dłonią usta. Równoległym chodnikiem, połączonym z naszym krótkim korytarzykiem, przeszedł mały oddział. W mroku nie było widać, czy górnicy, czy żołdacy, ale każdy z nich niósł lampę i jakąś broń.
- Spróbujemy innej drogi - wysyczał Hanuri po chwili zastanowienia. Ruszyliśmy dalej nieprzeniknionym jak dla mnie podziemnym labiryntem.
Przestałem się orientować w układzie korytarzy. Idąc po omacku, obeszliśmy dwa szyby wentylacyjne, w których pooddychaliśmy chwilę świeższym powietrzem. Wydawało mi się, że nad głową dostrzegłem gwiazdy, ale mogły to też być oddalone płomyki lamp.
- Wkraczamy teraz do opuszczonej części chodnika, w której już nie fedrujemy. Ale będziemy szli głównymi korytarzami, te powinny być wciąż w porządku - szepnął Hanuri, zanim doszliśmy na kolejne skrzyżowanie.
Byliśmy już całkiem blisko, kiedy zatrzymały nas szmery i odgłosy tłumionej rozmowy. Ostrożnie, krok za krokiem, podkradliśmy się na tyle, żebyśmy mogli wyjrzeć. Skrzyżowania pilnowało kilku ludzi w mundurach stałej obsady Holmegora. Po cichu wycofaliśmy się na bezpieczną odległość.
- Wygląda na to, że Holmegor rzucił wszystkich ludzi, jakimi dysponował. I to zarówno wojskowych, jak i górników. - Hanuri potwierdził tylko to, czego sam już zdążyłem się domyślić. - Dlaczego?
Zastanowiłem się przez chwilę. Holmegor obiecał mi robotę, lecz słowa nie dotrzymał. No niech to, zdarza się. Obiecał mi też zwrot wydatków na podróż, z czego nie zobaczyłem złamanego grosza. Pies srał i to. Potem odebrał mi moje ciężko zarobione pieniądze. Trzydzieści złotych. Jak tak policzyć, ile go będzie kosztować wstrzymanie wydobycia, dodatkowy żołd dla wąsatego i jego koleżków, no i nagroda za złapanie mnie, nijak się to nie kalkulowało. Już najbardziej opłacałoby mu się machnąć na mnie ręką i dać mi uciec.
- Boi się - odpowiedziałem. - Ktoś mu powiedział, kim jestem, i przestraszył się, że będę chciał wyrównać z nim teraz rachunki. Więc się mnie chce za wszelką cenę pozbyć raz na zawsze.
No, chyba że postanowił zerwać wszelkie powiązania z półświatkiem, a ja byłem ostatnim ogniwem. Bo, na przykład, chciał odtąd żyć wyłącznie uczciwie.
- No więc kim ty w takim razie jesteś?
Tym razem uśmiechnąłem się ja.
- Już raz żeśmy to przerabiali. Niezbyt miłym facetem, tego możesz być pewien. W dalszym ciągu warto mi pomóc stąd się wydostać? - zapytałem.
- Umowa to umowa - odpowiedział. - Tyle tylko, że będziemy musieli zdać się na stare, zapomniane korytarze, które nigdy nie zostały nawet poszerzone tak, żeby można było w nich pracować. Może wciąż jeszcze da się nimi przejść.
Poczułem na plecach dreszcze. Może wciąż jeszcze da się nimi przejść… To nie była krzepiąca uwaga. Coraz bardziej przypominaliśmy dwa borsuki zaszczute przez sforę psów i zaganiane głębiej i głębiej na samo dno nory. Tam, skąd już nie było odwrotu.
- No to chodźmy.
Sztolnie, chodniki, korytarze, czy co to wszystko tak naprawdę było, stawały się coraz ciaśniejsze, coraz niższe. Najpierw zawadzaliśmy o strop głowami, potem już zgarbionymi plecami. Jednak odgłosy pogoni nie chciały nas odpuścić. Albo było to tylko jakieś złudzenie, albo rzeczywiście podążyli za nami do starej części kopalni.
Nie wiem, jak długo żeśmy się tak przeciskali, ale jak na moje obolałe plecy, było to stanowczo zbyt długo. Wreszcie dotarliśmy do miejsca, w którym korytarz skręcał w prawo tak ostro, że aż wydawał się zawracać w kierunku, z którego przyszliśmy.
- Tędy. - Hanuri wskazał coś przy samej podłodze.
Dopiero kiedy się schyliłem, dostrzegłem otwór wiodący do tunelu tak niskiego, że można się było doń wcisnąć jedynie na czworaka.
- Wiedzie prosto do sztolni numer trzy, z której nikt już węgla nie wydobywa. Ta idzie w górę, w poprzek pokładów, prawie pod samym gruntem. Uchodzi do niej przekop z szybu wentylacyjnego, którym można się przecisnąć na powierzchnię. Przy odrobinie wysiłku.
Przyglądałem się Hanuriemu, próbując odgadnąć, czy tylko żartuje, czy rzeczywiście już mu totalnie odbiło. Przecisnąć na powierzchnię? O czym on pieprzył? Rozumiem, że na górę można się dostać na różne sposoby - wyjechać za pomocą dźwigu, wdrapać się po drabinie, czy nawet stopniach, choćby i wspiąć po skałach. Ale przecisnąć na górę? Przy moich rozmiarach?
- A co z tą starą sztolnią? Nie byłoby to łatwiejsze może? - zaproponowałem, kiedy dotarło do mnie, że nie żartował. - Powiedziałeś, że idzie pod samą powierzchnię.
- W górniczym tego słowa znaczeniu, czyli na jakieś dziesięć, piętnaście metrów. Może nawet trochę więcej.
Długo rozważałem dostępne opcje, ale wyglądało na to, że i tak była tylko jedna. Przecisnąć się szybem wentylacyjnym…
- A co z tobą?
- Zostanę i poczekam na nich. Powiem, że zmusiłeś mnie, żebym ci towarzyszył aż dotąd. I spróbuję ich powstrzymać, choć podejrzewam, że tam - wskazał ręką jamę - już im się nie będzie chciało za tobą tłuc. Nic tam nie jest podstemplowane, więc się chłopaki obawiają zawałów.
Kolejna dobra wiadomość.
- No. Widać ich całkiem jeszcze nie popierdoliło - mruknąłem dla podtrzymania konwersacji.
Na myśl, że będę musiał przeciskać się korytarzem tak wąskim, iż mógłbym w nim zwyczajnie utknąć i tak już zostać, aż mnie zmroziło.
- No to tylko pozostaje pytanie, czy ci uwierzą, że cię zmusiłem.
- Jestem prostym górnikiem, nie jestem tu po to, żeby chwytać zbiegów. Od tego Holmegor ma specjalnych ludzi.
Miałem co do tych słów pewne wątpliwości. Hanuri wydawał się dość doświadczony w młóceniu, a nawet likwidacji ludzi. Nie powiedziałem jednak nic, wolałem się przygotować na to, co mnie wciąż jeszcze oczekiwało. Za żadną cenę nie chciałem leźć w tę śmierdzącą dziurę. Bałem się. Jasna cholera, jak ja się bałem. Byle tylko odciągnąć ten moment, popatrzyłem na Hanuriego. Tak jak poprzednio ja, tak teraz on zamyślił się i błądził gdzieś daleko, gdzie nikt inny wstępu nie miał.
- Tak sobie myślę, że już mi wystarczy. Chciałem zostać na jeszcze jedną turę, ale to już nie to, co dawniej. Robota coraz gorsza, ludzie jacyś tacy nieprzyjemni. Ze starej gwardii nikt się nie ostał. Machnę ręką chyba, będzie nam musiało wystarczyć to, co mamy.