Świetnie.
Wtem na kark posypał mi się pył i drobne kamyki, za nimi kolejne. Po nich przyszedł posępnie głęboki, przenikający do szpiku kości dźwięk. Nigdy w życiu niczego podobnego nie słyszałem i właśnie dzięki temu natychmiast odgadłem, co to było - pękająca skała. Za mną zapadła absolutna cisza, jakby cały świat zamarł w bezruchu. Wszystko straciło nagle znaczenie: walka, przelana krew, pieniądze, o które toczyła się ta gra.
- Bakly, uciekaj! Byle dalej! Skała ruszyła!
Teraz słyszałem już i ja. Dźwięk pękających kamieni. Głęboki, na granicy słyszalności.
Uciekać? Na brzuchu? Skoro i tak innej możliwości nie ma, czemu nie?
Wąsko czy nie, parłem naprzód najszybciej jak się dało. Kawałek przede mną, na nieco szerszym odcinku, znów dostrzegłem światło lampy, a chwilę później natknąłem się na człowieka, który próbował się wycofywać. Zamiast rozsądnie przyspieszyć, zatrzymał się, żeby ze mną walczyć. Prawie od niechcenia dźgnąłem go dwa, trzy razy w twarz i kontynuowałem ucieczkę. Skała pękała, w powietrzu unosiło się coraz więcej pyłu, a ja parłem naprzód ze zdobyczną lampą w jednej ręce i szpikulcem w drugiej. Podłoga tunelu drżała pode mną. Gdzieś na górze musiały odrywać się całe bloki skalne. Skądś słychać było skowyt ginących pod zawałem. Kolejny przeciwnik, w mroku przede mną zajaśniały oczy. Skoczył na mnie niczym jakaś obłąkana podziemna żaba. Puściłem szpikulec i w ostatniej chwili odbiłem jego przedramię. Zdołał mnie tylko lekko zahaczyć nożem. Siłowaliśmy się w korytarzu, który i na jedną osobę był za ciasny, bardziej raniły nas ściany niż wzajemne ciosy. W pewnym momencie znalazłem się na ziemi, przywalony jego ciałem. Zaparłem się mocno rękoma, dokoła nas głośno pękały kamienie, a do wtóru im, dużo ciszej, czaszka, kiedy młóciłem jego głową o sklepienie. Długo tego nie wytrzymał, poczułem, że cały wiotczeje, odepchnąłem ciało na bok. Naraz ktoś chwycił mnie za nogi w uścisku tak mocnym, że nie mogłem nawet poruszyć stopami. Kaganek wciąż jeszcze świecił, ale w powietrzu było tyle pyłu, że i tak niewiele widziałem. Zaczynałem się nim wręcz dławić. Dotarło do mnie jednak, że nogi od kolan w dół po prostu mi przysypało. Zacząłem rozgrzebywać ten gruz rękoma, jak tylko mogłem najszybciej, wreszcie się wyswobodziłem, złapałem pręt, lampę i chodu. Łoskot nie ustawał.
Przemieszczałem się dotąd, aż mi zabrakło sił i oddechu. Potem już tylko leżałem, zakrywając głowę ramionami, i czekałem na to, co się wydarzy.
Wreszcie piekło się skończyło. Kamienie przestały lecieć mi na głowę, pył zaczął osiadać. Oddychałem ostrożnie i powoli, mimo iż brakowało mi powietrza. Nie byłem w ogóle pewien, czy jeszcze żyję, czy tylko mi się wydawało. Ciemność panowała absolutna, lampa musiała zgasnąć przysypana kamieniami albo zaduszona pyłem. Ruszyłem znów przed siebie, tyłkiem co rusz ocierałem o strop, ale nie obchodziło mnie to już nic. Dopóki miałem się dokąd posuwać naprzód, dopóty byłem szczęśliwy. Drogę zagrodził mi kłąb ludzkich ciał. Dwóch mężczyzn leżało splątanych ze sobą w sposób tak nienaturalny, że nawet nie próbowałem odgadnąć, jak zginęli. Może w panice próbowali się przedostać jeden przez drugiego. Ich lampa wciąż jeszcze paliła się kawałek dalej, gdzie ją z jakiegoś powodu zostawili. Klęcząc na czworaka, przyglądałem się twarzy jednego z nich. Miał wydrapane oczy. Kiedy go na próbę próbowałem poruszyć, z jego otwartych ust wypadły palce, które odgryzł temu drugiemu. To wszystko była jakaś makabryczna łamigłówka, na którą czułem się stanowczo za głupi. Postanowiłem ją więc rozwiązać po swojemu - na siłę. Najpierw spróbowałem gołymi rękoma, ale nijak mi to nie szło. Mogłem szarpać ile dusza zapragnie, wydawali się tylko zaciskać wokół siebie jeszcze ciaśniej. Na szczęście w boku jednego z nich tkwił wbity nóż. Niewielki, ale wystarczający. Kiedy wreszcie jeden z kręgów szyjnych puścił, w ręku została mi oddzielona od reszty ciała głowa. Byłem cały zasapany, zbroczony krwią, a przed oczami latały mi ciemne płaty spowodowane brakiem tlenu. Tak to sobie w każdym razie tłumaczyłem. Jakimś zagadkowym sposobem wokół jego szyi była owinięta noga drugiego. Złamałem ją w kolanie i po chwili szarpaniny splecione ciała zaczęły się wreszcie od siebie uwalniać. Rozdzieliłem je na tyle, żeby dało się między nimi przecisnąć, i ruszyłem w dalszą drogę. Co nie było takie łatwe. Tuż zaraz tunel zniżał się jeszcze bardziej. Nie umiałem rozeznać, czy był taki od początku, czy to skutek zawału.
Pchałem się dalej, innego wyjścia nie miałem.
W niektórych miejscach musiałem wyduszać z płuc powietrze, tak było ciasno. Stalowy pręt zostawiłem w cholerę już dawno, jedynie lampę wciąż uparcie popychałem przed sobą. Następny trup leżał akurat w miejscu, w którym strop nieco się unosił. Tylko dzięki temu udało mi się po nim przejść. Faceta zabiło ostrze w kark. Tego, który je wbił, znalazłem kawałek dalej, przyszpilonego do ziemi ostrym kawałkiem skały. Przez kilka mrożących krew w żyłach chwil macałem trupa panicznie dokoła, bojąc się, że nie dam rady się obok niego przecisnąć. Na szczęście z boku zostało trochę miejsca. Powinno wystarczyć, o ile uda mi się rozebrać facetowi po kawałku klatkę piersiową. Leżąc na plecach, podparłem go kilkoma kamieniami, żeby się na mnie nie przewalił, i zabrałem się do mało radosnej roboty. Wszystko było lepsze, niż zostać pogrzebanym żywcem.
Wreszcie dotarłem do sztolni, o której mówił Hanuri. Śmierdziało tu spalenizną, zwęglonym mięsem. Zajęło mi to chwilę, zanim w mizernym świetle kaganka dostrzegłem dlaczego. W rogu, w płytkim zagłębieniu, czerniło się zwinięte w kłębek spalone ciało. Rozbita lampa leżała zaraz obok. Widocznie musiał się niechcący oblać olejem i podpalić. Jedyną pożyteczną rzeczą, jaką przy nim znalazłem, był kilof. Wziąłem go ze sobą i zacząłem szukać wylotu szybu wentylacyjnego. No i tak. Ja zdołałem tu dotrzeć, podczas gdy Hanuri, który znał kopalnię jak własną kieszeń, nie. Leżał gdzieś przywalony tonami skały. Martwy, o ile miał szczęście.
Moje wciąż wydawało się zbyt wielkie, aby było prawdziwe. Toteż nawet się nie zdziwiłem, kiedy okazało się, że dalszą drogę miałem zablokowaną. Wstrząsy, które spowodowały zawalenie się chodników, nie pozostawiły szybu w lepszym od nich stanie. Wróciłem do zwęglonych zwłok i przez dłuższą chwilę po prostu stałem tak, spoglądając na przemian to w ciemność, to na dopalający się knot.
Każdy rozsądny człowiek na moim miejscu po prostu by siadł i czekał na koniec. Ale ja tak nie mogłem, aż taki rozsądny nie byłem. Zrobiłem w życiu wiele paskudnych rzeczy, które doprowadziły mnie aż tutaj. Biłem się, pojedynkowałem, zabijałem, szantażowałem i wymuszałem. Ludzie byli dla mnie wyłącznie przeszkodami na drodze. Nie mogłem się poddać, bo wszystko to poszłoby na marne. Musiałem zdobyć moje trzydzieści złotych i wpłacić je na odpowiedni rachunek. Liczyło się tylko to i nic innego.
Uderzyłem w twardą, nieustępliwą skałę. Ciemność rozświetliły tryskające na wszystkie strony iskry. Uderzyłem znowu i znowu. Kopałem ku górze, tak aby odłamki i gruz padały do korytarza za mną. Uderzenia stali mieszały się z gruchotem sypiącego się węgla i moim urywanym oddechem. Po kilku godzinach olej się wreszcie dopalił, lampa zgasła. Gęsta ciemność objęła mnie jak zapaśnik próbujący wycisnąć ze mnie ostatnią kroplę duszy. Mimo to kopałem dalej. Ubywało mi sił i wiedziałem, że to tylko kwestia czasu, kiedy węgiel mnie uwięzi. Że w końcu przestanie się toczyć w dół, a zacznie mnie tłoczyć coraz ciaśniej, jak ta ciemność. Mimo to kopałem dalej. Ciągle w górę.