W pewnym momencie, nie wiedziałem, po kilku godzinach, może dniach, złamał się trzonek kilofa. Nie wytrzymał niesłabnącego naprężenia. Wziąłem, co zostało. Ułamany koniec kaleczył mi i tak już poharatane dłonie, ale nie zważałem na to. Kopałem dalej.
Co innych zmusiłoby do poddania się, mnie wciąż wystarczało, żeby zmobilizować się do dalszego wysiłku.
Metal nie uderzał już z tą samą siłą, z tą samą częstotliwością. Coraz częściej padałem, ale za każdym razem podnosiłem się i kopałem dalej.
Wciąż i wciąż, uderzenie za uderzeniem. Kiedy pod piętami zaczynał się gromadzić węgiel, spychałem go za siebie, w dół.
Kopałem.
Musiałem posłać pieniądze.
Kopałem.
W ciemności. Sam. Pod ziemią.
Kopałem. W górę. Zawzięcie.
Natrafiłem na jakąś jamę, dzięki temu posunąłem się kilka metrów naprzód, zyskałem trochę przestrzeni.
Grzechot padającego węgla dolatywał mnie teraz z większego oddalenia, tyle tylko, że kilof wydawał się coraz cięższy, gorący pył wdzierał się w płuca. Jak mi się chciało pić!
Kopałem mimo to.
Aż przyszedł moment, kiedy nie byłem w stanie zrobić nic więcej. Nie zdołałem nawet unieść ręki.
Przegrałem. Czułem to wyraźnie.
W ciemności. Pod ziemią. Sam.
Siadłem na kamieniu i czekałem na koniec.
Markus Holmegor stał z filiżanką herbaty w ręku i niespokojnie rozglądał się po dziedzińcu swojej posiadłości. Lubił o niej myśleć jako o zamku, nawet jeśli na dole, w mieście, pilnował się, aby tak nie mówić. Jednak tutaj było inaczej, tutaj to on był panem.
Ta drobna utarczka z Baklym kosztowała Holmegora więcej niż tygodniowy przestój w wydobyciu plus związane z tym koszty dodatkowe. Kiedy sobie wszystko podliczył, te trzydzieści złotych kosztowało go znacznie więcej. Nic to, przynajmniej wreszcie się Baklego pozbył. Teraz, kiedy miał do dyspozycji sędziego Cirhussa, który szedł mu we wszystkim na rękę, mógł sobie pozwolić na to, aby pozbyć się niewygodnych śladów po swoich wcześniejszych, mniej legalnych współpracownikach. Gdyby pozwolił się wymknąć Baklemu, ten z pewnością ściągnąłby baronowi na kark cesarskich inspektorów. Trzeba tylko teraz wziąć wszystko mocniej w garść i jak najszybciej nadrobić straty. No i kosztowną inwestycję w Cirhussa. Łożenie na pijackie ekscesy sędziego wcale nie było takie tanie. Utrzymywanie go w jako takim użytecznym stanie też nie. Jednak skoro teraz Holmegor miał Cirhussa już pod kontrolą, będzie go strzegł jak oka w głowie.
Zamyślony popatrzył na trenujących na dole nowicjuszy. Z drugiej strony, nie będzie musiał nic zapłacić najemnikom. Poza dwoma, wszyscy zostali pod ziemią. Rekrutom da się do podpisania długoterminowe kontrakty, potrąci się za wyposażenie i mundury. Tak przy okazji, musiał przyznać, wyglądali w nich naprawdę dobrze. Mimo iż kombinował na wszystkie strony, jak z interesu z węglem ukręcić jak najwięcej dla siebie, musiał przy tym również przykładać wagę i do tego, jak się prezentowali jego ludzie.
Wydało mu się, że dobiegł go dźwięk, który do rozkazów i musztry nie pasował. Podejrzliwie spojrzał w stronę, gdzie swoje pokoje miał sędzia. Tamten chlał coraz więcej i ktoś przez cały czas musiał pilnować, żeby po pijaku nie zrobił sobie jakiejś krzywdy. Problemem okazało się to, że te momenty, w których Cirhuss miał wystarczająco dobry humor i był wystarczająco trzeźwy, aby podpisywać podsuwane mu dokumenty, stawały się coraz krótsze i krótsze.
Żołnierze kontynuowali ćwiczenia z mieczami i włóczniami, Holmegor wrócił do swych przemyśleń o interesach. A górnikom i tak się całej należności nie wypłaci, zdecydował. W końcu to, co się wydarzyło pod ziemią, to częściowo też i ich wina. Będzie to musiał tylko jakoś umiejętnie załatwić, może posmarować paru wybranym chłopakom, niech pilnują i studzą gorące głowy pozostałych.
Chrzęszczący dźwięk trących o siebie kamieni odezwał się znowu, tym razem wyraźnie gdzieś z dziedzińca. Usłyszeli go też rekruci, którzy przerwali ćwiczenia.
- Co tam się, do cholery, dzieje? - wrzasnął Holmegor z okna.
Dowódca oddziału rozejrzał się i wzruszył bezradnie ramionami. Kiedy przez następną chwilę nic się więcej nie wydarzyło, obrócił się z powrotem do swoich kadetów, aby podjąć ćwiczenia, ale właśnie w tym momencie jeden z brukowych kamieni po drugiej stronie dziedzińca poruszył się. Po nim następny i nagle oba zapadły się pod ziemię. Za nimi poleciały następne, aż w placu otworzyła się spora dziura. W zapadającym zmierzchu nic w jej wnętrzu nie było widać.
- Tąpnięcie? Niech no który rzuci okiem - huknął z okna Holmegor.
Trzeba było przerwać wydobycie pod pagórkiem dużo wcześniej, teraz podłoga będzie się mu zapadać pod nogami… A przecież lepszej lokalizacji pod swój pałac nie znajdzie.
Wojskowi ruszyli ku jamie, dotarli tam w tym samym momencie, w którym wygrzebał się z niej na powierzchnię olbrzymi, smoliście czarny mężczyzna. Tylko dzięki biało błyskającym oczom można było poznać, iż jest to w istocie człowiek, a nie jakiś węglowy posąg. W ręku dzierżył kilof z ułamanym trzonkiem.
Nabrałem w płuca świeżego powietrza i rozejrzałem się. Przekopałem się prosto na centralny dziedziniec rezydencji Holmegora. O takim szczęściu nie mogłem nawet marzyć. Przeciwników nie musiałem szukać, szło na mnie dwunastu, może piętnastu chłopa w nowiuteńkich, błyszczących zbrojach. Wszyscy wyglądali raczej dość nerwowo.
Spojrzałem na kilof. Tak na dobrą sprawę zostało samo ostrze, a i z niego oba końce były spracowane do połowy swojej oryginalnej długości. Byłem wyczerpany, bolały mnie wszystkie mięśnie i tylko cudem trzymałem się jeszcze na nogach. Ale żyłem i wciąż mogłem zabijać. Więcej do szczęścia mi nie trzeba.
Kiedy czekałem pod ziemią na swój koniec, byłem przekonany, że dałem już z siebie wszystko, że nadszedł czas zrezygnować, poddać się. Wiedziałem, że przegrałem, i pogodziłem się ze swoim końcem. I właśnie wtedy, nieoczekiwanym zbiegiem okoliczności, łutem szczęścia, które przecież nigdy mnie nie rozpieszczało, coś się wokół zaczęło dziać. Oderwał się kawałek stropu, za nim następny. Słyszałem, jak spadają i toczą się głazy, czułem poruszenie powietrza, kiedy skalne odłamki niemal muskały moje ramiona, podczas gdy mnie samemu nic się nie stało. A kiedy łomot kamieni ucichł, przez wąziutką szczelinę dostrzegłem blady błysk światła. Nagle nabrałem nowych sił, nagle łomotałem znów kilofem, jakby los świata od tego zależał. A kiedy przez następny dzień i noc przekopywałem się na powierzchnię, miałem wystarczająco dużo czasu, aby porozmyślać nad tym, jak to się poddałem. Tak zwyczajnie i po prostu się poddałem, przekreśliłem wszystko, co do tej pory zrobiłem. Nie żeby było to cokolwiek dobrego, ale przecież to, co zrobiłem, odmieniło mnie, uczyniło tym, kim byłem. I zrozumiałem, że nie poddam się już nigdy. Że choćby mi przetrącili nogi, to się będę czołgał. Choćby mi odjęli ręce, będę gryzł. Ból, cierpienie, nic nie miało znaczenia. Nie dać się, przeć dalej, to jedyne, co się liczyło. A w tej chwili potrzebowałem ku temu moich trzydziestu dwóch złotych. Najpierw jednak musiałem przebić się przez tę bandę przerażonych rekrutów.