Zwinął się z bólu, ale jakoś nie odniosłem wrażenia, żebym mu zdołał złamać choć jedno żebro. Leżał na boku obok pieńka z wbitą weń siekierą i jęczał.
Podszedłem dwa kroki do drzwi chlewa i odciąłem Karę. Gdybym jej nie pochwycił, zwaliłaby się na ziemię. Posadziłem ją i oparłem delikatnie o ścianę. Obróciłem się w stronę jej przyjaciółki.
- Należą się pieniądze - powiedziałem cicho.
- Ja… ja… - Kręciła tylko głową.
- Zaraz będą - wychrypiała Kara, po czym podczołgała się do otumanionego bólem Johana i zaczęła mu przeszukiwać kieszenie. W mieszku miał dwanaście złotych. Pozostałe dziewczyny przyglądały się w milczeniu. Wiedziały, że podpisała tym na siebie wyrok śmierci. Wziąłem pieniądze, odwróciłem się ku czarnuli, która mnie najęła, i zacząłem dokładnie przeliczać pieniądze.
- Tych pięć srebrnych mi się nie należy. - Wskazałem na drobniaki. Omiotłem ręką pieniek i położyłem je tam. - No, to do miłego. - Kopnąłem Johana z czuba i ruszyłem ku bramie. Zaatakował przy moim drugim kroku, z siekierą wzniesioną wysoko nad głową. Odpuścił sobie wszelką finezję wcześniejszego pojedynku, chciał mnie po prostu upokorzyć, zarąbać na miejscu za to, co mu zrobiłem. Wyprowadziłem jego rękę łukiem na zewnątrz. Sam włożył w ten cios tyle siły, że nawet nie musiałem mu za bardzo pomagać. Siłą własnej bezwładności wywinął salto i upadł na plecy. Lewa noga podskoczyła mu parę razy w drgawkach, z ust pociekła strużką krew.
- Przecież wiedziałem, że ta siekiera tam jest i że będziesz chciał jej użyć - wyjawiłem, zanim poderżnąłem mu gardło. - Drogie damy, na koszt firmy! - rzuciłem, po czym poszedłem się wreszcie wyspać.
Spałem długo i dobrze. Następne dwa dni wałęsałem się po Aganodzie, przysłuchiwałem plotkom po karczmach i rozglądałem, skąd w miarę szybko mógłbym wyciągnąć jakąś robotę. Nie wyglądało to źle. W Aganodzie działał silny cech złotniczy, prowadzący ożywiony handel ze wszystkimi okolicznymi miastami. Często najmowali ochronę, a płacono według wiarygodności. Parę miesięcy spędzone na kursowaniu pomiędzy dwoma cywilizowanymi miastami wydawało mi się atrakcyjną perspektywą.
Późnym popołudniem wracałem do zajazdu, próbując po drodze, gdzie mieli najlepsze piwo. Pod Uschniętym Drzewem, gdzie nalewali jedno z najlepszych, podeszła do mnie Kara. Musiała mieć chyba korzonki ze stali, jeśli już po dwóch dniach dała radę chodzić. Jednak bicz pozostawił po sobie ślady, w tym nawet na twarzy. Szpeciło ją mnóstwo nabrzmiałych, długich na kilka centymetrów szram. Było jasne, że zostaną blizny.
Przysiadła na ławie obok mnie i pod stołem wcisnęła mi do ręki płócienne zawiniątko. Wyczułem w nim drobniaki.
- Nic mi nie jesteś dłużna, ta twoja przyjaciółka…
- Lara - uzupełniła.
- Lara obiecała mi trzynaście złotych, które dostałem.
- To są pieniądze od pozostałych. Boją się ciebie, więc wysłały mnie, co mi odpowiada, bo przecież na ulicy nic teraz nie zarobię, a tak przynajmniej mam prowizję za pośrednictwo.
- Od pozostałych? Ale ja przecież nie jestem alfonsem.
Milczała.
Rozsupłałem zawiniątko. W najróżniejszej drobnicy doliczyłem się sześćdziesięciu srebrnych, czyli sześciu złotych.
- I tyle codziennie oddawałyście Johanowi? - zaciekawiłem się.
- Przy dniach targowych bywa lepiej, a jak pogoda jest zła czy w zimie, to gorzej - odparła wymijająco.
Sześć złotych za dzień to od groma pieniędzy. Uznany rzemieślnik, zatrudniający czeladników, po odliczeniu kosztów mógł zarobić najwyżej dwa złote tygodniowo. Sześć złotych za dzień, sześćdziesiąt za dziesięć dni, sześćset każdych sto dni. Mógłbym tu zostać i tylko pilnować, żeby mi ta rzeka złota nie wyschła.
- Dziś oddały mi tyle, co Johanowi, ale bardzo możliwe, że co nieco zatrzymały dla siebie. Więc żeby im się w dupach od dobrobytu nie poprzewracało, wypadałoby, żebym jednej z drugą czasem przyłożył, ot tak, żeby się bały i nie zaczęły podskakiwać. Tak to idzie?
- Dokładnie tak, wygląda na to, że masz już doświadczenie.
Mógł się w tym kryć cień pogardy, a może i nie. Nie zależało mi.
- Johan tak pracował - skonstatowałem.
- Owszem. Dwa lata temu jedną dziewczynę tak bił, aż zabił. To było, jeszcze zanim zaczęłam tak pracować. Tym razem przyszła kolej na mnie. - Bezwiednie sięgnęła ręką do siniaka pod okiem.
Nie powiem, żeby mi się to podobało, ale sześć złotych to sześć złotych.
- No to gdzie był rejon Johana? - spytałem.
- Dlaczego miałabym ci powiedzieć? - odpowiedziała pytaniem na pytanie.
- Dlatego że za każdy dzień, kiedy będę potrzebował twojej pomocy, zapłacę ci pięć srebrnych. - Odliczyłem wspomnianą kwotę.
Zgarnęła pieniądze, schowała je, zawiesiła na mnie beznamiętne spojrzenie i opisała okolicę. Chodziło o dwie ulice w dzielnicy uciech przylegające do rzecznej przystani i odchodzące od nich uliczki. Obszar niewielki, ale panował tam wzmożony ruch.
- Zostaniesz tutaj? - spytała ostrożnie.
Pokręciłem głową i zamówiłem piwo.
- Nie biorę każdej roboty…
Wbrew moim oczekiwaniom wydawało się, że Karę moja odpowiedź zaskoczyła, a może nawet i przestraszyła.
- Jeśli odejdę, na moje miejsce przyjdzie ktoś inny - kontynuowałem.
- Oczywiście. Z tym że najpierw będzie sobie musiał wyrobić imię. No i ukarać nas za śmierć Johana.
- To tylko pod warunkiem, że rozejdzie się wieść o tym, co się wydarzyło.
- Rozejdzie się, rozejdzie. Któraś zawsze rozgada.
Nie znalazłem na to odpowiedzi. To było ich życie, ich los. Ja miałem dość swoich własnych problemów.
- Trzy dni. Zostań na trzy dni. Wieczorami przejdziesz się po ulicach, pogonisz natrętów…
Nie rozumiałem tego. Skąd dziewczynie przyszło do głowy, że jestem kimś, kto jej pomoże? Kimś, kto zechce jej pomóc? I czemu jej tak na tym zależało?
- Przez trzy dni może zdołam namówić Larę, żeby ze mną uciekła. Ja w zawodzie jestem już skończona, grosza nie zarobię. - Wskazała swoją twarz. - Jeśli ona tu zostanie, pozostałe ją sypną.
Prawo dżungli jest wszędzie takie samo. Przeżyć za wszelką cenę, wdrapać się po trupach, byle wyżej, ku słońcu. Albo jesteś drapieżnikiem, albo ofiarą.
- Za trzy dni dostaniesz przecież osiemnaście złotych. To wcale nie jest mało.
To rzeczywiście nie było mało. Stłumiłem w sobie chęć, by zapytać, dokąd pójdzie. Wszystko jedno, bez mężczyzny, bez pieniędzy nie miała innego wyjścia, niż należeć do każdego, kto ją zechce.
- Na południe, do puszczy. Mało tam kobiet, to je cenią - odpowiedziała na moje niezadane pytanie.
A ludzie umierają, wojując z prastarym, puszczanym ludem albo w wojenkach lokalnych władyków, dopowiedziałem sobie w myślach. Na głos nie wyrzekłem jednak nic, bo tak naprawdę się z nią zgadzałem. I wydawało mi się to lepsze, niż zgnić w Aganodzie.
- Będziemy ci płacić za ochronę, sześć złotych za noc - namawiała mnie.
- Nie mogę być wszędzie - zastrzegłem się.
- Z tym się liczymy, znamy przecież ryzyko.
Sześć złotych to dużo pieniędzy.
- Gdybym cię potrzebował, gdzie mogę cię znaleźć? - Podjąłem decyzję.
Opisała mi dom niedaleko miejsca, gdzie Johan próbował ją na śmierć ubiczować, i na tym żeśmy skończyli.
Zanim wróciłem do zajazdu, przeszedłem się jeszcze ulicami, aby uczynić zadość moim nowym obowiązkom. Rozpoznałem nawet kilka twarzy z poprzedniej nocy. Nic nie zakłócało odwiecznej wymiany handlowej zaspokajania chuci za złoto. No, poza jednym pijaczyną, ale z nim załatwiłem sprawę szybko, niemalże od niechcenia.
Tuż przed moją karczmą, gdzie zamierzałem wrócić później na kolację, odniosłem wrażenie, że ktoś mnie śledzi. Nie wiedziałem kto - po ulicach kręciło się wciąż sporo ludzi, ale postanowiłem, że kolacji odkładać nie będę. Najwyżej wymknę się potem tylnym wyjściem.