Po posiłku poszedłem do pokoju zabrać płaszcz. Wiedziałem, że w nocy będzie zimno. Kiedy sięgnąłem do skobla, usłyszałem za sobą szelest materiału. Błyskawicznie przyklęknąłem, garota zamiast gardła oplotła mi czoło. Sięgnąłem lewą ręką za siebie, namacałem materiał, szarpnąłem. Przez ramię przeleciał mi cień. W tym samym momencie drzwi do pokoju otworzyły się, skoczyłem do przodu, chwyciłem pod kolana. Cios w krocze go uziemił. Równocześnie kopnąłem dusiciela, który właśnie próbował się podnieść. Wtedy oczy zalała mi krew z rozciętego czoła.
Bezceremonialnie zaciągnąłem obu do pokoju, na wpół oślepiony związałem napastników i dopiero wtedy przetarłem oczy i zaświeciłem lampę. Garota, którą chudy, wykrzywiony gość próbował zacisnąć mi na gardle, wykonana została ze specjalnego, szorstkiego w dotyku materiału, który wgryzał się w tkankę jak małe ostrza. Gdybym się nie zdążył schylić i tylko bronił ręką, pewnie zatrzymałaby się dopiero na kości.
- Z czego to jest zrobione? - chciałem się dowiedzieć.
- Z wyprawionej domowym sposobem skóry rai - odpowiedział chudzielec.
Jego kumpel był niższy, ale barczysty i dość krzepki. Za broń służył mu podłużny worek wypełniony piaskiem. Widać, że specjalizowali się w likwidowaniu problemów po cichu i bez zbędnego gadania. O ile miejska straż nie była zbyt dokładna, uderzenie w potylicę dało się łatwo przegapić. Zwłaszcza jeśli ofiara została w ten sposób tylko ogłuszona, a przyczyną śmierci było późniejsze uduszenie.
Trzeba przyznać, że ci dwaj wystartowali do mnie całkiem od-ważnie. Zwłaszcza po tym, co zrobiłem z Johanem. Musiał być widać dość znany i mieć opinię twardziela. Spytałem ich o to.
- Na mieście mówią, że podszedłeś go z dwoma zawodowcami, a przedtem jeszcze podtrułeś - zdradził mi ten barczysty.
- Zamknij się - ostrzegł kumpla chudzielec. - Niczego się od nas nie dowiesz. - Posłał mi złe spojrzenie i splunął.
Otarłem plwocinę, zważyłem w ręce garotę i odłożyłem na łóżko. Potem kawałkami drewna odciętych od nóg stołu i skrawkami rzemienia zakneblowałem im obu usta.
- Jak nic nie powiecie, to nie powiecie - rzekłem im na odchodnym.
Wzdrygnęli się, ale bez przesady.
Kara nic na ten temat nie wiedziała, ale wyjawiła, że ci dwaj najprawdopodobniej należeli do bandy kontrolującej ulice sąsiadujące z tymi Johana. Czyli teraz moimi. Czoło wciąż mi krwawiło. Struna musiała zostać nasączona jakimś świństwem, no, chyba że takie są właśnie właściwości skóry rai.
Przed północą, żeby nie było, przeszedłem się jeszcze ulicami i dopiero potem wróciłem do pokoju. Najpierw wyjąłem knebel temu barczystemu.
- Nie zabijaj mnie, proszę, wszystko powiem!
No to usiadłem i czekałem. Rzeczywiście należeli do bandy Poverta, tego, o którym wspominała Kara. Jak już się rozgadał, z rozpędu zdradził mi jeszcze, że w centrum miasta toczyła się właśnie wojna o rejony i na nich samych zaczyna naciskać jakaś inna grupa. Ponoć bardzo silna. Po śmierci Johana zwietrzyli szansę, żeby usunąć się im z drogi. Przez cały ten czas, kiedy barczysty się spowiadał, chudzielec leżał nieruchomo i wbijał we mnie ślepia. Z nich dwóch on był zdecydowanie bardziej niebezpieczny.
- Powiedziałeś mi, co wiedziałeś, nie zabiję cię - upewniłem gościa, rozwiązałem mu nogi i zacząłem pracować nad ręką. W chwili gdy tylko była wolna, uniosłem ją odrobinę, a potem opuściłem krótkim szarpnięciem na kolano i złamałem w łokciu. Zwalił się na ziemię, trzęsąc z bólu, z szokiem malującym się na twarzy.
- Nie zabiję cię, bo nie wiem, gdzie ukryć ciało - wyjaśniłem. - A nie mogłem ryzykować, że będziesz mi tu podskakiwał.
Szarpnięciem postawiłem go na nogi, wyciągnąłem na korytarz i wcisnąłem w zdrową rękę jego obuszek.
- Nie wiem, co z tobą zrobią kumple, kiedy im twój ziomek opowie, jak mi pięknie śpiewałeś - powiedziałem i poprowadziłem go schodami w dół i na zewnątrz. - Jak cię jeszcze raz zobaczę, to ci obie te łapy urwę - obiecałem zamiast czułego pożegnania.
Kiedy wróciłem do pokoju, chudzielec leżał kawałek dalej, niż go zostawiłem, a pęta na nogach miał już prawie całkiem rozerwane. Pracował ciężko, ale nie dość ciężko. Na łamanie ręki już się przygotował. Nie drgnął mu ani mięsień. Twardy był jak stary korzeń. Ale że mu przetrącę nogę w kostce, tego się już nie spodziewał.
- Jesteś niebezpieczniejszy - wyjaśniłem i jego też zabrałem na zewnątrz.
Odkuśtykał z zaciśniętymi zębami, wbijał we mnie nienawistne spojrzenie, jednak przez całą drogę nie powiedział ani słowa.
Do łóżka już nie wróciłem. Spałem na podłodze, z bronią tuż pod ręką. Okazało się, że zupełnie niechcący wylądowałem w samym środku pola walki.
Z samego rana znalazła mnie Kara. Natychmiast zauważyła kolczą koszulę pod płaszczem, lecz powstrzymała się od komentarza. Wiedziała już też i o tym, że straż miejska znalazła niedaleko dwóch mężczyzn, którzy zabili się nawzajem w pojedynku. Kawałek dalej doszło również do większej szarpaniny, po której zostało na ziemi kilka trupów. Mogło to mieć związek z bandą Poverta, ale nie musiało.
- Jeszcze dwa dni i znikam - przypomniałem jej, gdy mi dawała pieniądze.
Zaskakująco ciężko zarobione pieniądze, jak sobie uświadomiłem. Do głowy by mi nie przyszło, że bycie alfonsem to taka ciężka robota.
- Tyle mi wystarczy. Jutro z Larą sprzedamy wszystko, czego ze sobą nie zabierzemy, i ruszamy na południe.
Mogła kłamać, ale mogła i mówić prawdę.
Przed południem jeszcze trochę pospałem, a na wieczór przeszedłem się po moim rejonie, nasłuchując przy okazji, co w trawie piszczy. Znów mówiło się o walkach, o zabitych, o podpaleniach. Pod wieczór ponownie miałem wrażenie, że ktoś mnie śledzi. A kiedy w ciasnej uliczce wyszło na mnie trzech typków, nawet się nie zdziwiłem. No niech będzie. Tego pierwszego załatwiłem garotą, drugiego nożem, a trzeci połamał nogi, gdy próbował uciekać dachami.
- Jesteś taki sam jak Johan, myśleliśmy, że to pójdzie łatwo. - Trząsł się ze strachu i z bólu, kiedy do niego podszedłem.
- Johan jest martwy - zwróciłem mu uwagę.
Przyjrzałem się, w jakim był stanie, i zostawiłem, niech sobie radzi. Pewnie się wykrwawi, ale przy odrobinie szczęścia może zdąży przed tym dopełznąć chociaż na terytorium swojej bandy.
Po całej nocy łażenia czekałem na poranek jak na zbawienie. Byłem głodny i potrzebowałem się wyspać. W zajeździe najpierw udałem się do łaźni, potem położyłem na trochę, a dopiero na koniec przyszła kolej na śniadanie. Obfite śniadanie, jak się należy. Kara, oprócz tego, że przyniosła pieniądze, dotrzymywała mi towarzystwa i zasypywała nowinami. Wyglądało na to, że w nocy walki trwały wszędzie, choć akurat w moim rejonie mniej niż naokoło. Domyśliłem się, że Johan do tej pory jakoś zdołał chronić swój złotonośny grajdołek przed zakusami bandytów. Tych kilka wyszynków i domów gry wciśnięte między dzielnicę tkaczy a lukratywną przystań nie wydawało im się warte nieprzyjemności, jakie mógł sprawić wielki twardziel. Jego mały folwark zwyczajnie nie był wystarczająco dochodowy.
Nie uporałem się jeszcze nawet z połową zamówionych dań, kiedy do sali weszło trzech mężczyzn. Nie patrzyli w moją stronę. Byli jednak zbyt dobrze ubrani, zbyt gładko ogoleni, zbyt pewni siebie. I wszyscy trzej uzbrojeni. Nosaty, z którego gruchowatym kulfonem parokrotnie musiała się poznać bliżej czyjaś pięść, miał zakrzywioną szablę i dwa identyczne noże z rękojeściami z orzecha. Przy mniejszym, ascetycznie wyglądającym gościu nie widać było żadnego ostrza, podczas gdy tłustawy facet po jego prawicy popisywał się mieczem, który nawet z daleka wyglądał na kosztowny egzemplarz.