Wiedziałem, że przyszli tu za mną, mieli to wypisane na twarzach. Zanim do mnie podeszli, Kara siedziała już przy innym stole.
- Możemy się przysiąść? - spytał ten bez broni, ale na odpowiedź nie czekał.
Powoli odkrajałem kawałeczki wędzonki i czubkiem noża podrzucałem prosto do ust. W odróżnieniu od nich, ja swoją broń trzymałem w ręku.
- Jak się wydaje, w ostatnim czasie przejąłeś po kimś pewien określony interes.
„Pewien określony interes”… No proszę, a ja myślałem, że zostałem zwyczajnym alfonsem. Brzmiało to tak bardzo inaczej, że aż prawie ładnie.
- Planujemy poszerzyć zasięg naszej działalności i chcielibyśmy przejąć od ciebie ten obszar. Proponujemy odstępne w wysokości pięćdziesięciu złotych albo możliwość pracy dla nas za należny procent.
Spojrzałem dyskretnie na Karę. Siedziała w rogu, nie rzucając się nikomu w oczy, słyszała każde słowo.
- Od jutra, od jutrzejszego południa ten rejon może być wasz - odpowiedziałem spokojnie.
Dobroczyńcą nie jestem, inni mnie nie obchodzą. Dbam o kasę, która jest mi potrzebna, i o nic więcej. Dałem słowo do jutra i ani chwili dłużej. Moje słowa bardzo wyraźnie ich zaskoczyły. Po tym, co się w ostatnich dniach wydarzyło, oczekiwali oporu.
- No tośmy się w takim razie dogadali - zakończył krótką dyskusję asceta. Nosaty pogardliwie się uśmiechnął, pan niepozorny od razu się podniósł. Dla niego nie byłem wart nawet uśmieszku.
Podał mi sakiewkę z pięcioma monetami. Wedle wagi - dziesięciozłotowymi.
- Od jutra - pożegnał się ze mną nosaty i zabębnił palcami po jelcu szabli.
Gdy tylko zniknęli za drzwiami, do zacichłej gospody jakby wróciło życie. Nie pasowali tu tak bardzo, że miejscowi mało się nie posikali ze strachu.
Odliczyłem dwie dziesiątki, dorzuciłem piątkę i tak, żeby nikt nie widział, dałem pieniądze Karze.
- Dlaczego? - Nie mogła zrozumieć.
- Dlatego że pieniądze, które ot tak spadają z nieba, przynoszą pecha. Człowiek się musi nimi podzielić.
Pech przyszedł krótko po południu. Ktoś krzyknął i wokół jednej z uliczek zaczęli się natychmiast zbierać gapie. W moim rejonie, więc sam poszedłem rzucić okiem. Pod jakąś odrażająco wyglądającą płachtą leżało pięć ciał. Wszystkie to moje dziewczyny. Jedna w drugą rozcięte w ten sam sposób. Jak zwierzyna do patroszenia. Cięcie było tak czyste, że musiał to być myśliwy i mieć w tym wprawę. Przesłanie dla mnie, wbite w pierś, miała martwa Lara - nóż z rękojeścią oprawioną elegancko w orzechowe drewno. Rękojeścią tak elegancką, że aż się wydawała prosić, żeby ją chwycić.
Kara stała pod ścianą. Obejmowała się ramionami, oczy miała pełne łez.
Stężenie ciała wskazywało na to, że zabili ją, zanim jeszcze przyszli ze mną pogadać. Sprytne posunięcie handlarza, który chce podkreślić atrakcyjność oferty. Na ziemi leżał guzik od mankietu. Drobny, wykonany starannie ze srebra. Podniosłem go, wcisnąłem do kieszeni i odgarniając ludzi z drogi, odszedłem.
Nie dotyczyło mnie to. Za dwa dni będę daleko stąd, a przynajmniej na drugim końcu miasta. Martwa dziwka to nie mój problem. Nawet pięć martwych dziwek to w dalszym ciągu nie był mój problem. A przynajmniej nie byłby mój, gdyby nie jeden szczegół. Aganod może i jest jednym z największych miast na wschodzie, ale luksusowych salonów, gdzie nosiłoby się przy mankietach srebrne guziki, znowu aż tak wiele nie ma.
- No, to na pewno robione na zamówienie! - wykrzyknęła w uniesieniu właścicielka kramu, matrona, której niewiele brakowało do ciężkiej wagi zapaśniczej. - Należy do pana Hturiego, będzie bardzo zadowolony, kiedy go dostanie z powrotem. Już tu nawet u nas dzisiaj był i bardzo się martwił, że nie mamy takich guzików na składzie.
Wyjąłem guzik z jej dłoni.
- Sam mu zaniosę. Kto wie, może coś z tego będę miał? Srebrniaka, może nawet dwa. - Uśmiechnąłem się do niej.
Kramarka przestała się uśmiechać. Skoro dla głupiego srebrnego gotów byłem tłuc się taki kawał, stało się jasne, że sam groszem nie śmierdziałem. Ale mimo wszystko wskazała mi, gdzie iść.
Po drodze musiałem się wprawdzie jeszcze paru osób dopytać, ale krótko po zmroku stałem i tak przed wejściem do najlepszej w mieście restauracji, gdzie Hturi miał dla swych przyjaciół w interesach zamówiony salon.
- Nie mogę pana wpuścić do środka - oznajmił pilnujący drzwi portier.
- A co, jeśli cię zmuszę, żebyś zeżarł własne jaja? - spytałem, po czym położyłem facetowi rękę na ramieniu i ścisnąłem.
- W takim przypadku… - zająknął się. - W takim przypadku oczywiście wpuszczę. Byłoby to… Byłoby to czystym grubiaństwem pana nie wpuścić - plątał się z twarzą wykrzywioną bólem.
Może i miał rację. Osobiście w zasadach etykiety rozeznanie miałem gorsze niż słabe. Zadzwonił jakiś umówiony sygnał i drugi portier otworzył drzwi od środka.
- Myślę, że będzie najlepiej, jeśli zostaniesz tam, gdzie jesteś - poradziłem mu.
Personel posyłał mi osłupiałe spojrzenia, ale skoro byłem już wewnątrz, musiało to oznaczać, że zostałem sprawdzony.
- Mam wiadomość dla pana Hturiego - szepnąłem pierwszemu kelnerowi, który mi się nawinął.
- Duży salon na pierwszym piętrze.
Na miejsce dotarłem nieniepokojony. Przed wejściem stał kulfoniasty.
- Przyszedłeś prosić o robotę? - Uśmiechnął się paskudnie. - Do środka się nie pchaj, świętują tam właśnie odniesiony sukces w interesach. Masz dla mnie ten nóż? - szydził.
- Mam. - Kiwnąłem głową i oddałem kulfoniastemu jego własność. Ten uśmieszek już mu tak został.
Otworzyłem drzwi. Salonik nie był aż taki wielki. Tak akurat na dziesięć, piętnaście osób. Przy stole uroczystościom przewodził roześmiany Grumuk, po lewicy którego siedział pan Hturi, zaś po prawej miał przybocznego, którego już widziałem, i osobistego ochroniarza w opasce. Pozostałe miejsca zajmowali ludzie pokroju Hturiego, wszyscy wystawnie odziani, jakby się wybrali na koronację. I wszyscy uzbrojeni. Może i powinienem był się wysilić na jakiś mądrzejszy oraz bardziej dyplomatyczny plan, ale do takich akurat nie mam ani serca, ani głowy.
Pierwszy zwrócił na mnie uwagę ochroniarz, który zaszeptał coś Grumukowi na ucho. Ten popatrzył na mnie w zamyśleniu, ustały rozmowy.
- Też przyszedłeś uczcić nasz wspólny sukces? - Grumuk podniósł głos, wstając przy tym cicho. - Udało nam się wreszcie rozwiązać wszystkie spory i otworzyć drogę wspólnym, niczym niezakłóconym interesom!
Hturiemu musiał się nie spodobać wyraz mojej twarzy, bo zaszeptał coś do mężczyzny obok, a ten poderwał się i wybiegł drzwiami u szczytu sali.
- A o jakichże to interesach mówimy? - zapytałem.
- Jakichkolwiek, pieniądze przecież nie śmierdzą - uśmiechnął się Grumuk.
Co do tego miał rzeczywiście rację. Zwłaszcza gdy złoto porządnie z krwi i gówna się obmyje.
Kiedy sięgnąłem po broń, wszyscy powstali, zaczęło błyskać od wydobytych ostrzy. Może i potrafili zabijać kurwy, dusić od tyłu, mimochodem skopać na śmierć niewygodnego gościa, ale trochę już popili i nie zwykli stawiać czoła komuś takiemu, jak ja. Do tego wyprzedzała mnie już moja reputacja, a strach spowalnia.
Zasłonę pierwszego zwyczajnie zmiotłem i odrąbałem mu kawał twarzy, drugiego rozbroiłem odbiciem i przekłułem, trzeciemu przeszedłem pod ostrzem i głowicą roztrzaskałem szczękę. Potem straciłem orientację. Parłem w przód, salonik był szeroki, ale nie na tyle, aby się odważyli prześliznąć pod ścianami. Zaganiałem ich przed sobą, rzucałem się na nich, odrąbywałem nogi, ręce, głowy. Sam krwawiłem z niezliczonych ran, jednak kolcza koszula osłaniała moje ramiona, chroniła przed najgorszym. Ich lekkie ostrza nie mogły dać jej rady. W zamieszaniu zgubiłem gdzieś długi miecz, lecz katzbalger i to, co znalazłem po drodze, wystarczyły mi i tak. Ściany czerwieniły się od krwi, ludzie krzyczeli, a ja szedłem wciąż do przodu. Przebiłem jakiegoś pięknisia z długimi włosami, ktoś na niego wpadł, broń wyskoczyła mi z ręki.