Na krótką chwilę zapanowała cisza, wahali się. Skoczyło na mnie dwóch, prawie równocześnie. Złapałem za nogi leżącego przede mną trupa, zamachnąłem się nim i tego bliższego jednym ciosem zmiotłem. Ten wolniejszy zawahał się, chciał przystanąć, lecz pośliznął się na mokrej od krwi podłodze. Zanim padł, zamachnąłem się po raz drugi i już go tam pod tym trupem zostawiłem. Grumuk ze swoim przybocznym kulili się na samym końcu, przede mną został jedynie tylko elegancik w opasce.
- Wiedziałem, że się jeszcze spotkamy. - Wykrzywił kąciki ust w uśmiechu. - Zobaczymy, który z nas jest lepszy.
W dupie miałem jego „zobaczymy”. Udałem, jakbym sięgał po miecz, błyskawicznie zaatakował ciosem z góry w dół. Przemknąłem mu pod ręką, stal mnie drasnęła w ramię, ale i tak zdołałem się w niego wpakować. Jego cios poprowadziłem dalej przy tułowiu tak, aby mi już nie zagrażał, po czym przerzuciłem gościa przez ramię i walnąłem nim o podłogę. Sam przy tym wylądowałem w przyklęku i błyskawicznym ruchem wyrwałem mu grdykę.
Grumuk opierał się plecami o ścianę, a przed siebie wypychał swojego przybocznego. To Grumuk wszystkim zarządzał. Sięgnąłem po niego, zaciągnąłem do okna, jedną ręką chwyciłem za kostkę i wywiesiłem na zewnątrz.
- Dlaczego kazałeś je zabić? - spytałem.
- Tak mi doradzili, że to taka inwestycja na przyszłość - bełkotał Grumuk. - W takiej branży trzeba mieć ciężką rękę! Nie będą się kurwy stawiały alfonsowi, kimkolwiek by był. To szkodzi interesom!
- A pozostałe? Dlaczego nie zabiliście wszystkich, co? - Chciałem się dowiedzieć.
Trzepotał się strasznie, a mnie zaczynała już boleć ręka.
- Ich kolej miała przyjść później - prawie krzyczał. - Tych pierwszych pięć to było ostrzeżenie, również dla ciebie, żebyś się słuchał.
Na zewnątrz niecodzienne widowisko obserwował już tłumek ludzi.
- A co się z nimi stanie teraz?
- Nic, oczywiście, że nic! - zaklinał się.
Nie było aż tak wysoko, ale upadku prosto na głowę przeżyć nie miał prawa.
- Wyśliznął mi się - wyjaśniłem przybocznemu i ruszyłem biegiem do drzwi.
Czas najwyższy, żeby zniknąć.
Opuściłem Aganod jeszcze tego samego dnia, na noc rozbiłem się na opuszczonej dróżce biegnącej pagórkami wiodącymi na południe. Używali jej wyłącznie pasterze owiec i miejska straż się tam nie zapuszczała.
Cała ta szarpanina zmęczyła mnie bardziej, niż przypuszczałem, więc zdecydowałem się zostać jeszcze jeden dzień. Późnym popołudniem na horyzoncie pojawiły się dwa większe powozy i lekka dwukółka. Pod wieczór dotarli do mojego małego obozu. Na pierwszy rzut oka ludzie wydawali się biedni i niezbyt rozmowni, przepełnieni zmartwieniami o przyszłość. Rozbili swój obóz kawałek dalej, zostawiając mnie w spokoju. Przy moim ognisku pojawiła się za to Kara. To do niej należała dwukółka.
- Na południe? - spytałem.
- Owszem - odpowiedziała. - Dlaczego? Dlaczego to wszystko? Po co to zabijanie na koniec? - z kolei ona zapytała mnie.
I co jej miałem odpowiedzieć? Że takiemu facetowi jak ja, facetowi, który najmuje się odwalać za innych brudną robotę, facetowi, który kradnie i zabija, że takiemu facetowi na niczym nie zależy? Mnie zależało tylko na jednym - na moim słowie. Robię, za co mi płacą, a one zapłaciły za ochronę. Nie mogłem tego tak zostawić, nie mogłem pozwolić, żeby zabili je wszystkie.
To znaczy mogłem, gdyby tylko poczekali jeden dzień dłużej.
Miałem Karze to wszystko wyjaśnić?
- Dlatego - odpowiedziałem tylko, żeby coś powiedzieć, i obróciłem się na drugi bok wygrzać przy ogniu i to drugie zranione ramię.
Odeszła w ciemność, ku tamtemu ognisku, wkroczyła w prąd swego własnego losu i nigdy więcej już jej nie widziałem.
W ciemności
Było to małe górnicze miasteczko - czy może raczej osada - ale piwo tu mieli dobre. Całkiem dobre. Nalewane z wielkiej beczki z zatkniętą mosiężną pipą, serwowane w wielkich dzbanach, do których oberżysta lał uczciwie, do pełna, aż gęsta piana ściekała po ściankach. Nawet nie mrugnąłem okiem, a już postawił przede mną kolejny. Miedziaka, którego położyłem na stole, kudłate łapsko zgarnęło z kuglarską wręcz zręcznością, a przy tym tak szybko, że nie byłem pewien, czy moneta zdążyła w ogóle dotknąć drewna.
Miedziaki, srebrniki, złote… Pieniądze były w tym momencie moim głównym problemem. Do terminu spłaty zostały mi już tylko niecałe dwa tygodnie, a w kieszeni wciąż brakowało dokładnie trzydziestu dwóch złotych. Plus paru drobnych na coś do picia i takie tam… Gdziekolwiek indziej, w Saxpolis czy jakimś innym bogatym mieście, bez problemu zarobiłbym tyle w dwa dni. Obić jednego, dwóch gości, złamać komuś rękę albo nogę i wyszedłbym na swoje. Tylko że nie byłem w bogatym mieście, byłem w… Przez dłuższą chwilę musiałem wytężyć pamięć, żeby w ogóle sobie przypomnieć, jak się to miejsce nazywa. Dziura. No właśnie, byłem w Dziurze. Bardzo trafna nazwa, biorąc pod uwagę fakt, że oprócz paru glinianych chałup i prymitywnej przystani, rzeczywiście znajdowały się tu jedynie dziury, w których kopano glinę. Aczkolwiek gdyby nazwali to miejsce Dupa, odpowiedź na pytanie, gdzie właśnie przebywałem, nabrałaby tylko na adekwatności.
Wrzawa panująca przy sąsiednich stołach stała się nagle tak głośna, że zdołała zagłuszyć nawet moje niewesołe myśli. Górnicy bawili się na całego. Uniosłem wzrok znad dzbana z piwem. Wyglądało na to, że ktoś nieoczekiwanie wygrał pojedynek na rękę z popularnym miejscowym faworytem. Oberżysta zwiększył tempo, a do piwa zaczął dodawać małe kielonki gorzałki. Zapowiadało się na wieczór długi i nieokiełznany. Tyle że tutejsi górnicy dostawali za swoją potwornie długą i potwornie niebezpieczną szychtę marnych dwanaście miedziaków. Na to, żebym w dzień lub dwa zdołał z nich wycisnąć trzydzieści dwa złote, zdecydowanie się nie zanosiło. Baron Holmegor, dla którego odwaliłem właśnie robótkę, wypłacił mi wprawdzie umówione wynagrodzenie, ale potem się zbiesił i nie chciał dać kolejnego zlecenia, które wcześniej obiecał. A był to główny powód, dla którego tłukłem się do tej zapadłej dziury. Tkwiłem teraz o dobre trzy dni ostrym marszem od wszelkich cywilizowanych miejsc, w których można zarobić jakieś pieniądze. Absolutnie nie miałem pojęcia, o co chodzi. Zapłacił mi równe trzy stówy, ale na tych niedołężnych matołach, którzy nie potrafiliby nawet przeszmuglować nic z urobku do konkurencji, w dwa tygodnie zarobił przynajmniej trzy razy tyle. Za to teraz wymigał się od spotkania. A dokładniej, to jego szacowni pośrednicy nie pojawili się w umówionym miejscu na rozmowę. Tylko że mi te pieniądze naprawdę były potrzebne. Musiałem spłacić długi, a jeśli spóźnię się z ratą, wszystkie poprzednie pójdą psu na budę. A na to żaden rozsądny człowiek nigdy nie pozwoli. Zwłaszcza gdy zapłacił tyle, co ja do tej pory. Zwłaszcza gdy zapłacił dużo więcej, niż mógł sobie na to pozwolić. Jest więc chyba zrozumiałe, że nie podobało mi się, kiedy ktoś robił sobie ze mnie jaja. I nie stanowiło dla mnie żadnej różnicy, czy był to Holmegor pyszniący się tym swoim tytułem barona, czy ktokolwiek inny.