- Jak się nazywa?
- Ruvark. Robert Ruvark. Bez tytułu, pochodzenia. Nowa twarz, ale ma w klanie Janicka dość wysoką pozycję - wyjawił Łasiczka.
Nazwisko Ruvark nic mi nie mówiło. O Janicku, czarodzieju, który do cesarza, a właściwie do arcyksięcia Varatchiego przyłączył się jako pierwszy, już parę razy słyszałem. Rewelacja Łasiczki całkiem mi się spodobała. Zabijanie cesarskich żołnierzy, morderców lub wyspecjalizowanych zabójców jest proste i stało się nudne. Zabijanie czarodziejów sprawiało mi czystą radość.
- Tak naprawdę to mamy wręcz szczęście - oceniłem naszą sytuację.
Zazwyczaj czarodziejów można spotkać jedynie na wewnętrznych ziemiach cesarstwa i nawet tam zawsze chronią ich grupy znakomicie wyszkolonych wojowników. Duże grupy. Jeśli jednak zapuszczali się gdziekolwiek dalej, były to już raczej małe armie.
- Osobiście nie widzę w tym nic dobrego - nie zgodził się ze mną Łasiczka.
Odstawiłem dzbanek. Herbata smakowała jeszcze gorzej niż piwo. Nie pozostawało mi już chyba nic innego, jak popijać wodę.
- Przede wszystkim nie wygląda mi to na zwykły zbieg okoliczności - dodał jeszcze wyjaśniająco.
- No dobrze, ale po co w takim razie tłukł się tutaj cesarski czarodziej? Z powodu przepychanki pomiędzy bandytami, których pierwszy lepszy zbrojny z Saxpolis załatwiłby gołymi rękami i ani się przy tym nie spocił? - Uśmiechnąłem się.
- Nie wiem i właśnie to mnie tak niepokoi - odparł Łasiczka.
Przybyliśmy tutaj, żeby z bliska przyjrzeć się miejscowemu rynkowi opium, bo szło go na wschód dużo więcej, niż to było zdrowe, co z kolei ściągało K. na głowę problemy. To miało ręce i nogi. Jednak po co by się do tego wszystkiego miał mieszać jakiś czarodziej? No chyba że sam sobie lubił zapalić…
Informacja Łasiczki była wcale interesująca, jednak moja miała większą wagę. Wiedziałem, że go przebiję.
- Olven i jego najlepsi ludzie są martwi - oznajmiłem, sięgając po dzban z piwem.
Mimo wszystko lepsze niż woda. Picie czystej wody uważałem za zbytnie ryzyko dla zdrowia.
Łasiczka zmarkotniał jeszcze bardziej. Wyglądało to tak, jakby ofiara, na którą się nastawiał, nagle okazała się mieć znacznie większe zęby, niż oczekiwał i w mgnieniu oka zmieniła się w łowcę.
- Nic się wam o uszy nie obiło? - spytałem.
Łasiczka nie odpowiadał, postanowiłem więc kontynuować:
- Zaczęło się w samym centrum, Olven zginął jako jeden z pierwszych, wraz z nim jego najlepsi ludzie. Dopiero potem przyszła kolej na pozostałych. Jak dla mnie to sprawka Rosena. Zabił szefa, jego goryli i doradców, po czym szedł dalej od pokoju do pokoju tak długo, aż nie pozostał przy życiu nikt w całym domu.
- Jeśli to rzeczywiście robota Rosena, to musi mieć zupełnie nieziemski potencjał i zdolność zabijania - zdobył się wreszcie na uwagę.
Czasami mam wrażenie, że w przeszłości, zanim jego życie wykonało ostry zwrot i Łasiczka zaczął obracać się między takimi typkami jak ja, był profesorem albo kimś w podobnym stylu. Albo w przerwach pomiędzy kantowaniem w kartach i trzepaniem kieszeni nieostrożnych przechodniów po prostu czytał mnóstwo książek. Wszystko było możliwe.
- Rosen ponad wszelką wątpliwość posiada taką zdolność - potwierdziłem.
- Kiedy, podszywając się pod pana Azmunda, poszukiwałem większej ilości opium - zaczął Łasiczka - potrzebowałem poręczenia. Sugerowałem więc i dawałem do zrozumienia, że działam w imieniu Olvena, choć nigdy tego nie powiedziałem wprost.
- I teraz Olven jest martwy.
- To były tylko takie aluzje… - Łasiczka próbował się wybronić przed narastającym poczuciem winy. - Kto się Olvena bał, zakładał, że poszerzam jego udział w rynku, kto z nim współpracował, w ogóle nie zwracał uwagi na to, co mówiłem.
- Kto inny zwracał - dopowiedziałem.
Po raz drugi, i to w tak krótkim czasie, za działania Łasiczki zapłaciło życiem tak wielu ludzi. Widziałem wyraźnie, że go to trochę jednak wyprowadziło z równowagi. Co innego zatłuc piętnastu chłopa własnoręcznie młotkiem, a co innego rzucić parę niezobowiązujących uwag, a rano zorientować się, że są z tego powodu martwi.
Czekałem bez słowa, aż Łasiczka upora się z tą nową pozycją na jego rachunku. Zajęło mu to pół dzbana.
- Komuś zwyczajnie nie odpowiada, kiedy ktoś handluje opium w cesarstwie, zwłaszcza bliżej centrum. - Zaczął zbierać myśli. To było jasne i wynikało z tego, co się przytrafiło jego karawanie i bandzie Olvena.
- Może nie zgadza się z zasadami wolnego rynku - podpowiedziałem.
Łasiczka pokręcił głową, sięgnął do kieszeni i wyciągnął z niej metalową spinkę, którą znalazłem przy jednym z trupów na pustyni. Towarzyszyła jej gęsto zapisana kartka papieru.
Nie lubię czytać i Łasiczka dobrze o tym wie. Liczby i mapy nie sprawiają mi problemu, ale czytanie… A jednak od czasu, kiedy zacząłem pracować dla K., wiele się zmieniło. Doszło do tego, że potrafiłem odcyfrować literka po literce niektóre teksty w starosaxpoliskim. Musiałem się nauczyć, kiedy szukaliśmy z Łasiczką jednego magicznego artefaktu i po spotkaniu z pewnym starym, ale nieoczekiwanie nadal aktywnym magicznym zamkiem Łasiczka na jakiś czas praktycznie oślepł. Nie zmienia to jednak w niczym faktu, że po prostu nie lubię czytać.
Wziąłem papier i przebiegłem wzrokiem tekst. Pismo było koślawe, że hej, ale dawało się jakoś odczytać.
- To jest zamówienie - zorientowałem się. - Na dwakroć po sto pięćdziesiąt żelaznych spinek. Połowa ma być jak pieczęć, a druga jak odcisk, tak żeby do siebie pasowały. Mają na nich widnieć inicjały i zaszyfrowany numer - odczytałem. - Oraz imię osoby odpowiedzialnej za kontakt. Jednak nic z tego, o czym tutaj jest napisane, nie widzę. - Wskazałem spinkę.
Łasiczka wyciągnął dłoń i posłusznie oddałem mu jubilerskie cacko. Wyciągnął skądś małą szklaną buteleczkę ze szlifowanym korkiem zabezpieczonym rzemykiem, aby sam nie wyskoczył. Otworzył ją ostrożnie i wylał kilka kropel na powierzchnię spinki. Nie rozległo się żadne syczenie, jednak z powierzchni metalu uniósł się delikatny obłok szybko rozpływającego się dymu. Łasiczka podsunął mi spinkę pod nos.
- Porucznik Ramirez Kranz, numer osiemdziesiąt siedem, osoba ręcząca i odpowiedzialna baron Edwen Outuvenzi - przeczytałem na głos i spojrzałem na Łasiczkę, oczekując wyjaśnień.
- Baron Outuvenzi należy do cesarskiej, a raczej Varatchiego zaufanej kliki - wyjaśnił.
- No to ja wiem, ale o co chodzi ze spinką?
- Wydaje mi się, że odznaka tajnych jednostek Varatchiego. Zakładam, że chodzi o dowód potwierdzający tożsamość, na wypadek gdyby popadli w jakieś kłopoty z miejscowymi władzami albo gdyby na przykład potrzebowali od nich dodatkowej pomocy - wyjaśnił.
Łasiczka lata całe zbierał każdy najdrobniejszy okruch informacji po to, by je potem poskładać w jedną całość.
W czasie naszej rozmowy powierzchnia spinki zmatowiała, napis zniknął.
- A zatem zainteresował się nami cesarski wywiad - skonstatowałem.
Tę rundę informacyjnego pokera wygrał Łasiczka. Spoglądaliśmy na siebie, podczas gdy piwo grzało się bezgłośnie. Może się nad czymś zastanawiał, jednak dla mnie sprawa była jasna. W Damarkandzie było trzech dużych handlarzy opium. No, w tej chwili już tylko dwóch. Kim jest jeden z nich - Bandarillo - już wiedziałem. Gość, który po prostu chce wyjść na swoje i który stara się przy tym nie zmącić za bardzo wody. Co do tej pory wychodziło mu całkiem nieźle. Potem był Olven, który właśnie wypadł z gry. Pozostawał jedynie tajemniczy Horowitz, który, jak się właśnie okazało, trzymał łapę na znacznie większej części tego całego interesu, niż nam się początkowo wydawało. Jak więc jest możliwe, że powodziło mu się aż tak dobrze w branży, w której decydujące słowo mają cesarscy agenci?