Byłem głodny. Nie żebym miał chęć na coś dobrego, po prostu byłem głodny i dlatego właśnie opychałem się przyprawioną cieciorką i kebabem, który najlepsze dni miał już dawno za sobą, a wszystko to zapijałem herbatą tak słodką, że komuś nie tak silnemu jak ja już dawno zakleiłaby pysk. W końcu na nic konkretnego żeśmy się z Łasiczką nie zdecydowali, przynajmniej do czasu, aż się dowiemy czegoś więcej. A dokładniej, aż się coś nowego wydarzy. To „coś nowego” odnosiło się do dalszych dwudziestu pięciu trupów. Może trochę więcej, jeśli Łasiczka się rozkręci.
Skończyłem, co miałem na talerzu, i skinąłem na karczmarza, że chcę coś jeszcze.
- Wybaczcie, panie, ale wyście już zjedli dwa dania, a więcej rodzajów nie mamy - oznajmił przepraszającym tonem właściciel, niewielki człowieczek o płaskim nosie i obwisłych policzkach.
- No to jeszcze raz to, co jadłem jako pierwsze.
Po czwartej rundzie jedzenie zaczęło wreszcie wygrywać z moim żołądkiem. Całe szczęście, że faktycznie nie było zbyt dobre. Podniosłem się i ruszyłem na niespieszną przechadzkę, przeglądając po drodze skrytki, w których zostawialiśmy sobie z Łasiczką wiadomości. Przynajmniej o ile nie zanosiło się, że znów się będziemy widzieć. Zresztą słyszałem też gdzieś, że podobno trochę ruchu po jedzeniu jest dobre dla zdrowia. A ponieważ przygotowywałem się, że będę zabijał, wydawało się dobrym pomysłem, abym najpierw uczynił coś dla własnego zdrowia.
W jednej ze skrytek zostawiłem Łasiczce informację, dokąd idę. Więcej wiedzieć nie potrzebował, tyle wystarczyło, żeby sobie resztę dośpiewać.
Patrząc w przyszłość, na to, co mnie czekało, poczułem, że dzień nieco się rozjaśnia, że dusząca derka, która do tej pory tłamsiła wszystko wokół mnie, niemalże zniknęła. Nie całkowicie, ale wystarczająco na tyle, aby zaczął do mnie docierać gwar otaczającego mnie życia. I to nie tylko jako niezrozumiały szum. Pod kożuchem miałem przygotowany cały swój arsenał. Wszystko pod ręką, wszystko gotowe do akcji. Odczuwałem wręcz coś na kształt radości.
O tym, gdzie ten cały Horowitz miał swoją tajną siedzibę, wiedziałem od Łasiczki. Cały tydzień mu zajęło, aby się tego dowiedzieć, co w jego przypadku musiało oznaczać naprawdę ciężkie zadanie.
Kiedy zapukałem do drzwi, popołudnie przeszło właśnie we wczesny wieczór. Ściany domu promieniowały gorącem, a ścieżka pod stopami była wyczuwalnie ciepła nawet przez podeszwy butów.
Była to willa, która nie różniła się znowu aż tak bardzo od tej, w której rezydował Olven. Na przedmieściach, aczkolwiek w nieco lepszej części miasta i otoczona większą działką. Nawet nie tyle w ogrodzie, co w zaniedbanym parku. Pchnąłem skrzydło bramy, która na pierwszy rzut oka wyglądała na mało używaną. Otworzyło się bez najmniejszego dźwięku.
Jak by nie patrzeć, skrzypiąca brama nie zwiastowałaby najlepszego początku nocnej akcji. Chodnik też nie był zbyt dobrze utrzymany, biały żwir przerastały kępki na wpół uschniętej trawy.
Jeśli nawet ktokolwiek mnie obserwował, nie dali tego po sobie poznać. Niezatrzymywany dotarłem aż do głównego wejścia. Stał przed nim strażnik. Mężczyzna w spodniach z szerokim pasem i w koszuli z wykładanym kołnierzem. W trójkątnej, skórzanej pochwie zwisał mu u pasa miecz z dzwonowym koszem i rękojeścią obciągniętą skórą. Strażnik przyglądał mi się z zainteresowaniem, lecz bez strachu. Zanim podszedłem bliżej, zmienił postawę tak, aby mógł błyskawicznie zareagować. Zrobił to w sposób bardzo elegancki i niemalże niezauważalny.
- Czego tutaj chcesz? - spytał.
Chwilę się nad tym zastanowiłem. Nie byłem dyplomatą, ale przecież nigdy nie jest za późno, żeby nauczyć się czegoś nowego. Postanowiłem, że jednak nie zabiję go tu i teraz.
- Niosę wiadomość od Bandarilla. Chce zaproponować Horowitzowi układ.
To go zaskoczyło.
- Kto ci powiedział, żeby przyjść właśnie tutaj? - zapytał podejrzliwie. Palcami dotykał guzika przy koszuli tuż nad pasem, gotów zaatakować. Drugą rękę trzymał w sposób odrobinę nienaturalny i zrozumiałem, że wcale nie zamierza sięgać po miecz, ale po nóż, który miał ukryty na przedramieniu. W dzisiejszych czasach każdy obwieszał się żelastwem do tego stopnia, że jakby wpadł do wody, toby się natychmiast utopił.
Cholera, kto mi powiedział? Odpowiedź, że pan Łasiczka, pewnie by strażnika nie zadowoliła.
- Szef. Nie wypytuję go, skąd ma swoje informacje - wypaliłem.
Ku mojemu zdziwieniu to gościa uspokoiło. Usunął się na bok i gestem zaprosił do środka.
Podążyłem za jego wskazaniem, na wpół oczekując, że w plecy wbije mi nóż. Nie wbił. Jak widać, dyplomacja się opłaca. Czasami. Póki co.
Korytarz zaprowadził mnie do nieurządzonego pokoju, który oryginalnie musiał służyć do witania gości. Teraz, oprócz pięciu kolczych koszul zawieszonych na hakach nie było tutaj nic. Tylko zapach oleju. Ktoś je tutaj naprawiał i konserwował, a wyglądało też, że do jednej z nich zaczął między ogniwka wplatać skórzane paski, aby nie czyniła tyle hałasu. Nagle do mnie dotarło, dodałem dwa do dwóch. Nawet najlepiej zorganizowana szajka bandytów handlujących opium nie miałaby w swojej głównej siedzibie aż takiego porządku ani specjalnego pomieszczenia, w którym naprawiano by i ulepszano sprzęt. Taki ład i porządek mogli utrzymywać u siebie tylko wojskowi. Wojskowi, którzy za bramami miasta zostawili w piachu paru swoich po napadzie na karawanę Łasiczki.
Przeszliśmy dalej i wkroczyliśmy do wewnętrznego atrium, gdzie siedziało kilku ludzi. Kiedy mnie zobaczyli, zbystrzeli. Mój przewodnik zaprowadził mnie wprost ku nim. Wszyscy byli uzbrojeni. Nie siedzieli tutaj z nudów, zauważyłem, że pochylali się nad mapą. Lubię mapy.
- Posłaniec od Bandarilla. Chce się widzieć z szefem, prze…
Wiedziałem, że z chwilą gdy powie „przeszukajcie go”, pomysł z dyplomacją zwyczajnie nie przejdzie, więc zanim jeszcze dokończył, już byłem w ruchu. Rzuciłem się ku jego kompanom, ale równocześnie obróciłem się i zadałem mu cios mieczem. Zasłonił się nożem, jednak moje ostrze poradziło sobie z nim i cięło w nadgarstek. Przedramieniem, wciąż w obrocie, zgarnąłem stojącego najbliżej gościa i rzuciłem tamtemu pod nogi. Smutny facet z bokobrodami zdołał dobyć broni i zablokować mój cios, jednak ja, wciąż się nie zatrzymując, unikiem zdołałem uciec przed jego atakiem, przy czym drugą ręką złapałem połę mojego kożucha i ją na niego zarzuciłem. Zdołałem nakryć jego broń, co dało mi czas dźgnąć pod pachą i przeszyć kolejnego. Smutny dalej się mocował z kożuchem, co przypieczętowało jego los. Za to wszystko zapłaciłem dziurą w płaszczu, no i plamami krwi, ale gdzie drwa rąbią, tam wióry muszą lecieć.
Dopiero teraz zabrzmiały pierwsze krzyki. Te chłopaki były przyzwyczajone do tego, aby walczyć w ciszy i liczyć wyłącznie na siebie. Kontynuowałem tę swoją woltyżerkę i rzuciłem się na eleganta w koszuli z lśniącymi guzikami przy mankietach. Zgubą mu się stała jego własna zakrzywiona szabla. Mój miecz był dla niej zwyczajnie zbyt masywny i po prostu pękła. Następny z obecnych okazał się z kolei zbyt wolny.
Z całej tej pierwszej partii został mi już tylko jeden przeciwnik, jednak zdawałem sobie sprawę, że lada moment z głębi domu dołączą do niego inni. Serią szybkich wypadów szermierczych zepchnąłem gościa ku najbliższym drzwiom, przez które właśnie wpadali jego kompani. Zrobiło mu się ciasno, więc odbiłem jego miecz w bok i uderzyłem w niego całym ciałem, jak dobrze rozhuśtany taran. Niczym kula bilardowa zwalił z nóg dwóch dalszych, a ja już się postarałem, żeby więcej się nie podnieśli.