Выбрать главу

Podłoga pokryta była marmurem. Zmoczony krwią jest bardziej śliski niż polerowany wapień, ale nie aż tak bardzo jak granit. Wiem, jak się po czymś takim poruszać.

Otworzyły się drzwi po mojej lewej i stanął w nich rozbudzony gość, który jeszcze nie całkiem doszedł do siebie i który natychmiast skończył z przerąbanym karkiem. To już ich miałem przeciw mnie sześciu, w dwóch rzędach, wszyscy z tarczami. Tyle tylko, że w dalszym ciągu mieli wyłącznie te swoje zakrzywione szabelki, które może i są dobre z siodła, ale przeciwko pieszemu… Widać chcieli mnie po prostu zmieść przewagą liczebną.

W willi już dawno przestała panować cisza. Przestronne korytarze rozbrzmiewały okrzykami, tupotem nóg. Z drugiej strony, nie było ich znowu aż tak wiele. Tych nóg, mam na myśli. Łasiczka trochę tych Horowitzowych wojaków nadszarpnął, ja już zresztą też. Wyglądało na to, że dam radę. Drzwi, przy których właśnie stałem, wyglądały w miarę solidnie, zbite zostały z przyzwoitych dębowych belek. Taran to znowu może nie był, ale też i tych sześciu przede mną nie wyglądało na miejską bramę. Za to zawiasy były liche, wystarczyłoby te drzwi wyrwać i…

- Ustąpcie! - zabrzmiał ostry rozkaz, zanim żeśmy znów ruszyli do tańca.

Posłuchali z widoczną ulgą, ale musiałem im to przyznać, że wcześniej nie cofnęli się ani o krok.

- Ty pewnie będziesz Bakly. - Pomiędzy nimi przecisnął się niewysoki człowiek o urzędniczym wyglądzie. Palce miał poplamione atramentem, jednak u pasa wisiały mu miecz i sztylet. Nóż w bucie w tym towarzystwie był absolutną oczywistością.

- Ano, to ja - przytaknąłem.

- Mam tutaj kogoś, kto…

Ludzie się jakoś tak strasznie rozgadują. Pomysł z drzwiami pozostał jedynie pomysłem, a tymczasem ja wpadłem prosto między nich. Horowitz przy próbie obrony skaleczył mnie w łokieć, ale w kolejnej chwili przewalcowałem się przez niego, dalszego gościa pchnąłem na ścianę, aż zadudniło, a temu obok odciągnąłem na bok tarczę i uderzeniem rękojeści mojej broni zmiażdżyłem krtań.

Potem straciłem orientację, co się działo, a kiedy ją znowu odzyskałem, znów stałem sam, a dwóch ostatnich ludzi, którzy dali radę utrzymać się na nogach, odciągało właśnie w pośpiechu rannego kompana w głąb korytarza. Horowitza nigdzie nie widziałem, albo udało mu się zwiać, albo zmienił się w jedną z tych poszarpanych, bezkształtnych gór posiekanego mięsa.

Odetchnąłem głęboko, potem jeszcze raz, aż walące serce zwolniło nieco swój rytm, a gorączka bitewna ustąpiła podejrzanie szybko. Znów mogłem myśleć na chłodno. A świat znów nie był nic wart. W miejskich willach najwygodniejsze pomieszczenia zawsze umieszczone są na parterze, gdzie jest najprzyjemniej, najchłodniej. To oznaczało, że sztab główny powinien znajdować się gdzieś niedaleko. Zacząłem od drzwi po prawej i ruszyłem w głąb korytarza. Zanim zdołałem sztab Horowitza odnaleźć, usłyszałem za sobą kroki. Już po samym dźwięku rozpoznałem czyje.

- No tośmy się spotkali. - Uśmiechnąłem się, kiedy zobaczyłem Rosena.

Mieszaniec goryla i człowieka przyglądał mi się bez ruchu, ze ściągniętą twarzą bez żadnej mimiki wyglądał jeszcze mniej ludzko niż normalnie.

- Nie pracowałeś przypadkiem dla Olvena? - zagadnąłem. - Wydawało mi się, że jakiś honor jednak masz.

Honor, to słowo zabrzmiało pusto i mnie samemu.

Nie bał się mnie. Pomimo tego, iż właśnie zabiłem z dziesięciu, piętnastu ludzi, pomimo tego, że przegrał ze mną na rękę, nie bał się mnie, to akurat widziałem po nim wyraźnie.

- Zrobiłbyś lepiej, jakbyś uciekł, posłali po posiłki, zaraz tu będą. - Rozciągnął wargi w szyderczym uśmiechu.

A raczej wyszczerzył zęby, jakby próbował wgryźć się w jakiś soczysty kąsek.

Pokręciłem głową.

- Dla ciebie i tak będzie…

Powiedzieć „za późno” już nie zdążyłem, bo rzucił się na mnie z nadludzką szybkością. Trudno mieć o to do niego pretensje, w końcu jednak nie był przecież do końca człowiekiem.

Ostrze mojego chałupniczego miecza spotkało się z masywną i szeroką głownią jego broni. Z wyglądu przypominała bułat, jednak była zdecydowanie cięższa. Tylko dzięki temu, że się błyskawicznie cofnąłem i uchyliłem, nie rozpłatał mi twarzy na dwoje. W rewanżu próbowałem pchnięcia na tors, lecz brutalnym uderzeniem zdołał je zbić. Liczył głównie na swoją siłę i siłę uderzenia swojego oręża.

Ja też liczyłem na swoją siłę. I na swoją szybkość.

Pośród szaleńczego dzwonienia stali o stal i sporadycznego kląskania podeszew na mokrym marmurze przeganialiśmy się po całym korytarzu z kąta w kąt.

Krwawiły mi rany na twarzy, bolało ramię i ciężko było oddychać. Dużo ciężej niż po tej wcześniejszej awanturze. Był szybszy niż ktokolwiek, z kim kiedykolwiek przyszło mi walczyć.

Mój ulubiony trik - skulić się i wystrzelić - zupełnie się nie powiódł. Kumulując siły z każdego skrawka mojego ciała, nie mając możliwości najmniejszego rozbiegu, rzuciłem się w przód, na spotkanie z nabitą bryłą jego ciała. Powinien był polecieć w tył, skończyć na podłodze wydany na łaskę mojego kolejnego ataku albo w ogóle martwy, z rozbitą czaszką, jak wielu innych przed nim, lecz nic takiego się nie stało. Ustąpił nie dalej niż na piędź, usłyszałem tylko, jak mi trzaska w stawach. Obaj spróbowaliśmy równocześnie tej samej sztuczki, wskutek czego obu nam odjechały do tyłu nogi na śliskim marmurze. Padając, obróciłem się, odbiłem i podbiciem lewej stopy próbowałem sięgnąć jego krtani. Nie dotarła jednak do celu, przygwoździł moją nogę do piersi twardą jak stal szczęką. Zanim mi zdążył skręcić nogę, zdołałem go kopnąć prawą piętą, rozłączyliśmy się i odturlaliśmy od siebie.

Wybiłem się na nogi prosto z pozycji leżącej, niczym jakiś tancerz, i nieoczekiwanie zderzyłem się z nim klata w klatę. Sto pięćdziesiąt kilogramów żywej wagi potrafi niejednym solidnie zatrząść, miałem nadzieję, że i on poczuł swoje. Tylko jakim cudem zdołał tak szybko odzyskać równowagę? Żaden człowiek nie byłby zdolny czegoś podobnego dokonać. No tak, tylko że on nie był człowiekiem, cholera jasna. Puściłem miecz, dzięki czemu udało mi się przeprowadzić prawą rękę pod jego ramieniem i składając wszystkie pięć palców na kształt dzioba, spróbowałem znów trafić w gardło. Nie trafiłem dokładnie tak, jak miałem nadzieję, ale przynajmniej pochwyciłem go w silny uścisk, zanim mnie zdążył sięgnąć tym swoim przerośniętym bułatem.

Przetoczyliśmy się szaleńczo kilka razy od ściany do ściany, aż i on zgubił broń. W pewnym momencie poszczęściło mi się i zdołałem kopnąć go kolanem w podbrzusze, jednak wytrzymał, ustał, a nawet zdołał mi się wyrwać. Przecież to niemożliwe, aby ktokolwiek był aż tak wytrzymały i silny. Czy jednak?

Uśmiechnął się. Z czoła rozciętego najpewniej moją ręką kapała mu na twarz krew, kąciki ust miał naderwane, co nadało mu jakiś taki wężowy wygląd. Nie ulegało wątpliwości, że ten wąż był w dalszym ciągu w pełni sił i nadal nienasycony.

Nienasycony. Wydawało mi się, że podobnie działo się ze mną, ale czy jednak na pewno?

Żaden z nas nie miał broni w ręku i kiedy spróbował sięgnąć po sztylet, przyskoczyłem do niego i uderzyłem trzy razy w splot słoneczny tak szybko, że musiał dać sobie spokój z żelazem, inaczej nie zdołałby się obronić. Zanim się w pełni opamiętał, zrobiłem przewrotkę i leżąc na ziemi, zdołałem czubkiem buta trafić go w jaja. Niestety, niezbyt mocno, ale wystarczająco, abym miał czas znów stanąć na nogi.