Szumiało mi w głowie. Nawet nie pamiętałem ciosów, które to spowodowały. Nogi się pode mną uginały. Niby nic nowego, tyle że jeszcze nigdy w życiu nie słaniałem się na nogach po walce z wyłącznie jednym człowiekiem.
Częściowo człowiekiem. Cholera, może go jednak nie doceniłem?
Wszystko jedno. Pochyliłem głowę, aż broda oparła się o pierś, i zasłaniając się na tyle, na ile mogłem, ruszyłem zdeterminowany urwać mu łeb. Miał dłuższe ręce. Miał kurewsko długie ręce i natychmiast zasypał mnie gradem potwornych ciosów. Z tych, co to zdzierają skórę i powodują wstrząśnienie mózgu. Przepuściłem najwyżej dwa, trzy, ale i te wystarczyły. W tym samym czasie mnie się udało go sięgnąć tylko raz, a szansę na to, aby go podciąć, z rozmysłem przepuściłem. Nie chciałem z nim znów wylądować na podłodze, tak jak przed chwilą, kiedy o mało nie pożegnałem się z tym padołem.
To też się zemściło i dostałem dwa niskie ciosy w dolną część żeber. Na szczęście wytrzymały. Z ulgą odskoczyłem na krok w tył. Wdech, wydech, wdech, wydech… Roztopiony ołów w żyłach, roztopiony ołów w płucach. Nic to, najważniejsze jest przeżyć. Czy może jednak nie warto?
Ten jego głupi małpi nos był rozpaćkany jak przejrzała gruszka, tyle że cios mierzyłem w zęby. Takie partactwo było zwyczajnie nie na miejscu, nie między nami.
Mógł mnie wziąć na przetrzymanie, ale widocznie miał gdzieś posiłki, dlatego rzucił się na mnie tak po prostu, bez finezji, gotów przyjąć jedno czy dwa pacnięcia, bo wiedział, że i tak za każde odpłaci mi w dwójnasób. Niekorzystny dla mnie bilans, bo każde jego uderzenie bolało jak cholera. Za szybki i za silny dla człowieka. Za szybki i za silny dla mnie?
Przestałem ustępować i sam skoczyłem do kontrataku. Ręce, kolana, głowa, łokcie - to było jak walenie o ścianę. Moich ciosów w ogóle jakby nie dostrzegał, za to sam przyłożył mi tak, że się nagle ocknąłem o metr od niego, dyszący i z pięściami broczącymi krwią od nielicznych ran. Błahostka. Kręciło mi się trochę w głowie. To też błahostka. Coś mi bulgotało w resztkach nosa. Od bulgotania jeszcze nikt nie umarł, w każdym razie nie od razu. Błahostka.
Znowu wyskoczyłem. Skłon w lewo, jego pięść liznęła mi skroń, wciąż był za daleko, znów - broda na piersi, nadludzkie uderzenie zdołał odchylić, inaczej połamałby sobie palce o moje czoło. Krył się mizernie, prawie wcale, jednak w dalszym ciągu pozostawał za daleko. Sięgnęła mnie pięść, za nią łokieć, żółte iskierki bólu przesłoniły mi pole widzenia, jednak moja ręka za coś trzymała. Pociągnąłem tak na oślep, równocześnie wykonując półobrót na lewej nodze i wyprowadzając kopnięcie prawą. Trafiłem w coś, co wydało zadowalające trzaśnięcie. Jeszcze jedno kopnięcie, powolne, rozwlekłe, a jednak pięta trafiła w coś twardego.
Rosen się zachwiał.
Pokonam go. Zabiję, rozerwę na strzępy. Natychmiast po ataku znów odskoczyłem niczym baletmistrz, którym nigdy nie byłem. Łup, bęc, trach - trzy ciosy z lekkiego półobrotu i trzy trafienia w pierś, które pchnęły go na ścianę. Chciałem przykucnąć do wyskoku, ale straciłem równowagę. Zanim stanąłem prosto na nogach, znów był przede mną.
Następne kółko.
Jego pięści eksplodowały na mojej zastawie i na twarzy, próbowałem się przebić bliżej ciała, ale moje ataki zbywał co do jednego. Nagle rozwarł głupio pięść, pomyślałem, że oto mam szansę, jednak zanim zdążyłem z niej skorzystać, jego szpony pochwyciły mnie w pół kroku i zatrzymały w miejscu. Zatoczyliśmy młyńca i poczułem nagle, że lecę ku ścianie. Zrozumiałem natychmiast, jak zginęła większość ludzi w willi Olvena. Zabiły ich uderzenia o ściany. W ostatniej chwili zdołałem pochwycić jego ramię, szarpnąć, wybić się i w efekcie uderzyliśmy o ścianę obaj równocześnie. Kości wytrzymały, cegły jednak nie. W obłoku pyłu przelecieliśmy na wskroś.
Miałem kurz w oczach, bolały mnie wszystkie gnaty. Oślepiony zacząłem macać naokoło, mając nadzieję, że go w ten sposób znajdę. Zamiast tego żelazne imadło schwyciło mój kark. Docisnąłem brodę do piersi i znów ruszyliśmy do tańca z obrotami. Był silniejszy i z każdą chwilą jego ramię zaciskało się coraz ciaśniej wokół mojej szyi, a do tego zwieszał mi się na plecach całą wagą swego ciała, nie pozwalając się rzucić na ziemię. Zaczęło mi ciemnieć przed oczami i dosłownie w ostatniej chwili udało mi się obrócić w jego uścisku, po czym dłońmi złożonymi w miseczki trzasnąłem go z obu stron po uszach. Wrzasnął z bólu, puścił mnie i przeturlał się w tył przez ramię.
Potrzebowałem chwili, żeby złapać oddech, ale nie miałem na co liczyć. Zamiast, jak przystało na kogoś, komu właśnie przebiłem oba bębenki uszne, leżeć na ziemi i zwijać się z bólu, on po prostu znów zaatakował.
Niezręcznie ustąpiłem przed jego frontalnym atakiem, przywitałem go błyskawicznym obrotem, który miał mi w zamierzeniu pomóc go podciąć i posłać na podłogę. Te jego cholerne paluchy zdołały mnie jednak pochwycić, zwinnie uniknął mojego podcięcia i polecieliśmy obaj. Kiedy rąbnęliśmy o ziemię, nie puścił, ale ja akurat nawet na to nie liczyłem. Uderzeniem czoła definitywnie zmiażdżyłem mu nos, palcami wbiłem się w oczy. Zanim jednak zdołałem je wyłupić, dostałem takiego kopniaka w brzuch, że mało mi nie pękł kręgosłup, po czym poprawił uderzeniem otwartej dłoni, które i tak odebrało mi dech.
Cholera.
Znów staliśmy naprzeciw siebie. Przesunął się ku mojej lewej, potem błyskawicznie zmniejszył dystans. Tupnął nogą tak głośno, że aż zabrzmiało to jak trzask. Długi, niemożliwie wręcz szybki cios totalnie mnie zaskoczył, zdołałem go odbić tylko ledwo, ledwo, zamiast trafić prosto w skroń, ześliznął się po czaszce. Potem drugi i trzeci, równie silne. Zupełnie jakby ktoś do mnie strzelał kamieniami z małej katapulty. Tak się musiały czuć mury obronne podczas szturmu. Ustępowałem do tyłu, a przynajmniej starałem się ustępować, próbowałem uników. Złamał mi nos, mimo pancerza, jaki stanowiły dziesiątki kilogramów mięśni, zmasakrował brzuch, aż to czułem w kręgosłupie. Ubywało mi sił, które się zwyczajnie rozpływały, ulatywały w powietrze z każdą chwilą. Wreszcie poczułem za plecami ścianę, dalej już nie było się dokąd cofać. Żebym nie wiem jak się starał, a starałem się przecież z całych sił, za każdym razem nieubłaganie spychał mnie do defensywy.
Nie widziałem na lewe oko, w całej lewej połowie ciała na dobrą sprawę straciłem czucie. Powoli zaczynało do mnie docierać, że tym razem wygrać nie dam rady, że nie przeżyję. Już teraz czułem się na wpół martwy. Jeśli czegoś natychmiast nie zrobię, to będzie koniec.
Rzuciłem się na niego, nie dbając już o nic. Na jego ciosy nie zwracałem nawet uwagi.
Byłem zbyt poobijany, aby je zauważać. Trafiłem go w pierś, w niższe partie brzucha, trochę mu się podłamało kolano. Uderzyłem raz jeszcze, poczułem pęknięcie żebra. Dam radę. Zamachnął się w bok, przygotowałem się na hak. Ten nadszedł, ale nie z prawej, jak oczekiwałem, a z dołu. Poszybowałem w głąb ciemnej, bezdennej studni bez powrotu. Koniec. Niezbyt satysfakcjonujący, wszak przegrałem, niemniej koniec, tak czy inaczej.
Łasiczka pospieszył do siedziby bandy Horowitza, gdy tylko znalazł wiadomość w skrytce. Do głowy mu nie przyszło, że Bakly aż tak się pospieszy. Zdawał sobie sprawę z tego, że jego partner ostatnimi czasy ryzykował więcej niż poprzednio, że jego zachowanie w ogóle się zmieniło, ale to go jednak całkowicie zaskoczyło.
Straży nigdzie nie było widać, więc przekroczył bramę krokiem kogoś, kto doskonale wie, dokąd idzie i ma ku temu ważny powód. Na zewnątrz, wzdłuż chodnika nie leżały żadne ciała. Tego się nie spodziewał.