Pierwsze dostrzegł tuż przy drzwiach, co oznaczało, że Bakly rzeczywiście tu jest. Dobiegające z wnętrza odgłosy sugerowały, że w środku nadal się bito.
Łasiczka ruszył w głąb korytarza pozornie nonszalancko, jednak z ukrytym w rękawie sztyletem gotowym do natychmiastowego użycia. Dotarł do wewnętrznego atrium, potem dalej, do znajdującego się za nim wielkiego salonu. Gdzieś rozlegały się dźwięki łamanych mebli, głuche uderzenia i przerywane oddechy. Na miejsce dotarł dokładnie w momencie, w którym Bakly zainkasował potężny cios pod brodę od swego przeciwnika - większego, potężniejszego mężczyzny, w którym Łasiczka rozpoznał z opisu Rosena. Cios nie tylko zatrzymał w miejscu najlepszego gladiatora i wojownika, ale wręcz uniósł go z podłogi i posłał łukiem do tyłu. Mimo wszystko jednak nie zabił.
Jakby był rzeczywiście niezniszczalny, Bakly otrząsnął się, stękając, przetoczył się na brzuch, po czym uniósł na kolana. Potrząsał przy tym głową, jakby w ten sposób chciał pozbyć się efektów wstrząśnienia mózgu. Z twarzy skapywała mu krew, ale nie było jasne, skąd dokładnie. Kilkukrotnie próbował stanąć na nogach, jednak nie udało mu się. Olbrzymi Rosen, który wskutek wysiłku wyglądał jeszcze mniej ludzko niż zazwyczaj, obserwował Baklego z niesmakiem, ale nie ruszył się z miejsca, aby go wykończyć.
Łasiczka oszacował szanse. Zdecydowanie odrzucił możliwość stanięcia do walki z Rosenem. Nawet ukryty sztylet nie dałby mu przewagi. Równocześnie jednak nie zamierzał zostawić Baklego samego. Rosen tymczasem zaczął rozglądać się za dogodną bronią, aby Baklego definitywnie wykończyć. Kiedy akurat spojrzał w przeciwległym kierunku, Łasiczka wśliznął się do środka. Połamane meble i kawałki wybitej ściany dawały mu wystarczająco dużo osłony, aby mógł się przemieszczać niezauważony. Do tego Rosen sam nie był w najlepszej formie. Na dobrą sprawę wyglądał, jakby się ledwo trzymał na nogach. Baklemu jednak w dalszym ciągu nie udało się na nich stanąć.
Rosen wreszcie znalazł coś, co mu się spodobało. Nogę marmurowego posągu, który w trakcie swojej przepychanki rozbili. Na oko musiała ważyć z dobrych pięćdziesiąt kilogramów. Zamachnął się nią, aż zafurczało powietrze, a Łasiczce przy tym przebiegły ciarki po plecach. Jak Rosen w ogóle zdołał unieść coś tak ciężkiego? Powinien stąd natychmiast zniknąć, tłukło mu się po głowie. Był tego absolutnie pewien, a pewność ta wydawała się wypływać z każdego skrawka jego ciała. Mimo to parł jednak dalej, aż wreszcie znalazł się za plecami Rosena, który stał już tylko o krok od Baklego, i znów machnął na próbę nogą posągu. Bakly w dalszym ciągu nie zdołał się podnieść i wydawało się, że w ogóle swojego przeciwnika nie zauważa.
Łasiczka zorientował się nagle, że ktoś się zbliża. Było ich wielu, aroganckich i ufnych w swoją siłę, wiedzieli, że jakakolwiek ich czeka sytuacja, poradzą sobie bez trudu.
Rosen też już usłyszał, że się zbliżają. Uniósł wzrok w kierunku, z którego nadchodzili, potem znów spojrzał na Baklego, który, ciągle klęcząc, kołysał się spokojnie na boki. Znów się uśmiechnął, pewien podjętej decyzji o egzekucji. Łasiczka zrozumiał, że nie da rady pomóc swojemu kompanowi. Rosen bez pośpiechu machnął ręką dzierżącą marmurową maczugę, na końcu której za moment znajdą się szczątki roztrzaskanej głowy. W ostatniej chwili, być może dzięki jakiemuś instynktowi, który wyrobił w sobie przez całe życie, walcząc, Bakly jakby wyczuł zamiar przeciwnika, szarpnął się i maczuga przecięła tylko powietrze. Bakly spróbował nawet złapać trzymającą ją rękę, jednak stracił równowagę i padł na ziemię. Rosen natychmiast unieruchomił go kawałkiem posągu.
- Nie zabijać go! - dobiegł z atrium rozkaz.
O krok za plecami dwóch zbrojnych i otoczony dalszym orszakiem stał niewysoki człowiek o pogardliwym wyrazie twarzy. To on tutaj rządził. Łasiczka płynnie wcisnął się pomiędzy korpus rozbitej rzeźby i częściowo połamaną otomanę.
- Przybywam z pomocą - powiedział chudzielec.
Nie, nie chudzielec, Łasiczka natychmiast się poprawił. Mężczyzna był w rzeczywistości większy od niego, jednak otaczający go zbrojni zakłamywali proporcje. Wszyscy byli tak rośli, że nawet Rosen nie wydawał się już tak okazały.
- Nie potrzebuję pomocy - warknął Rosen, ale nawet jeśli planował, aby w jego głosie zabrzmiała groźba, nie wyszło mu to tak, jak sobie zamierzył. Jego głos tchnął raczej zmęczeniem.
- Horowitz najął was do ochrony - kontynuował dowódca przybyłych.
Czarodziej cesarski Robert Ruvark, który niedawno zjechał do miasta, zaświtało wreszcie w głowie Łasiczce. Na trop naprowadziła go arogancja, którą tamten aż promieniował. Zaczął też wychwytywać i inne wskazówki - sposób, w jaki uzbrojona była jego świta, akcent, z jakim cicho między sobą wymieniali uwagi.
- Owszem - potwierdził Rosen. - Ktoś mu zabił zbyt wielu ludzi, więc zdecydował się na kogoś dobrego.
- Porozmawiajmy. Mam dla was lepszą propozycję niż Horowitz.
Łasiczce w czarodzieju coś się nie podobało. Miał sytuację pod kontrolą, zachowywał się poważnie, ale wyglądał, jakby przed chwilą strzelił sobie na pusty żołądek dwa kielonki i właśnie zaczynał odczuwać skutki.
- Czemu nie? Pogadać zawsze można - zgodził się Rosen.
Spojrzał na leżącego na ziemi Baklego, jakby się zastanawiał, czy aby na pewno dobrze robi, pozostawiając go przy życiu.
Ruvark w towarzystwie trzech swoich strażników wszedł do pomieszczenia, które natychmiast jakby się skurczyło. Łasiczka ostrożnie przesunął nieco stojące przed nim krzesło, aby go lepiej zasłaniało, kurzem z rozbitej ściany przyprószył włosy i ubranie. Wszystko powolnymi, nieprzyciągającymi uwagi ruchami.
- Na początek naszych negocjacji handlowych, na znak dobrej woli, daj mi go. - Ruvark wskazał leżącego na ziemi Baklego. - Daj mi go.
Rosen się szybko namyślił, przeciwnika przed nim z pogardą kopnął, po czym cofnął się o krok, odstępując od niego.
- Czemu nie? Pokonałem go, przestał mnie interesować.
Czarodziej zachichotał z rozbawieniem i Łasiczka nadstawił uszu. To już nie wyglądało na dwa kielonki, ale trzy. A ten ostatni musiał wychylić przed samym wejściem do willi.
- Zwiążcie go - rozkazał Ruvark nieomal z rozbawieniem.
Jeden z mężczyzn, którzy weszli do sali z czarodziejem, pochylił się nad Baklym. Ktoś z tyłu rzucił mu powróz.
Są bardzo pewni siebie, ocenił Łasiczka. Ruvarka chroniło ich teraz tylko dwóch. W najciemniejszym kącie sali, za wielką kanapą, która w boju nie ucierpiała żadnych zniszczeń, dostrzegł poruszenie, jednak kiedy tam popatrzył, miejsce wydawało się puste. Czyżby wzrok mu płatał figle? Dziwne. Zresztą wzrok może go i oszukiwał, ale w sytuacjach jak ta wolał i tak zdać się na inne zmysły.
Mężczyzna, który przygotowywał pęta do związania Baklego, wrzasnął nagle, kiedy pięść wielkiego wojownika bez ostrzeżenia wystrzeliła w górę i trafiła go prosto w twarz. Potężny strażnik zatoczył się, jakby nie był pewien, czy sam zdoła unieść własną wagę, co dało Baklemu czas uderzyć powtórnie. Tym razem palcami. Nie trafił dokładnie tak, jak chciał, ale i tak zdołał tamtemu mocno poharatać oczy. Szansy na trzecią próbę pozbawili go już pozostali dwaj, którzy skoczyli na niego i zwyczajnie przywalili własnymi ciałami. Łasiczka oszacował szanse. Tego czarodziejskiego bydlaka zdołałby teraz zabić, to było do zrobienia, ale nie wyszedłby z tego żywy. A on ponad wszelką wątpliwość nie był samobójcą jak Bakly. Poza tym, gdyby umarł tu i teraz, Baklemu też już by nie mógł w żaden sposób pomóc.
Został więc w swojej wątpliwej kryjówce i tylko serce biło mu trochę szybciej niż przed chwilą. Nie należało się niepotrzebnie wzburzać, trzeba zachować spokój, instruował sam siebie. Ukrywając się tak blisko nieprzyjaciół, należy być spokojnym, myśleć trzeźwo i poruszać się powoli. Tę lekcję przyswoił już dawno, jeszcze jako mały gówniarz. Zanim opadła wzbudzona atakiem Baklego wrzawa, był już znów opanowany, cichy i niewidzialny. Aczkolwiek ponownie miał to dziwne odczucie, że spoza mebli w rogu sali ktoś całą tę scenę obserwuje. Szczur albo mysz, ocenił. Kiedy miał wszystkie zmysły wytężone do tego stopnia co teraz, zdarzało mu się dostrzegać obecność nawet tak małych zwierząt, a co dopiero ludzi.