Выбрать главу

Gdyby tylko jeszcze nie męczył mnie ten potworny głód. Ani piasek nie wyglądał na taki, który mógłby go zaspokoić, ani kamienie, ani wyschnięta trawa, ani nawet źródło, do którego łańcuch zezwolił mi się dostać. Napiłem się i zacząłem ssać kamyki, ale głód wciąż we mnie tkwił. Cholera.

Coś zachrobotało. Jakiś gryzoń pewnie, skoczek pustynny, łasica albo jakiś inny kunowaty drapieżnik zdolny przeżyć w tych warunkach, polując na drobnych mieszkańców okolic źródła.

Lub pan Łasiczka. To imię przebiło się przez coraz bardziej prześwitującą zasłonę kryjącą nędzną przeszłość, o którą ani nawet dbałem.

Wyszedł zza skały, do której zostałem przykuty, i siadł kawałek dalej od miejsca, w którym się ocknąłem. Na ziemię zrzucił plecak. Ciężki, sporych rozmiarów plecak, z którego zaczął wyciągać jedzenie. Zapachniało mięso, chleb, świeżo upieczone placki ziemniaczane.

- Widzę, żeście się wreszcie przebudzili - powiedział.

- Owszem - zgodziłem się. - Ale was bym się tu nie spodziewał.

- Podjemy? - Wskazał specjały rozłożone na białym płótnie.

Odczuwałem głód, więc propozycja zabrzmiała rozsądnie.

Uświadomiłem sobie, że wcale nie cieszę się z obecności pana Łasiczki. Przypominał mi o przeszłości, a ta nie była najprzyjemniejsza. Sprawiała ból.

- Ile z tego wszystkiego pamiętacie? - zapytał po kilku pierwszych kęsach.

Boczek zupełnie nie miał smaku. Tak samo kiełbasy. Tak naprawdę wszystko smakowało dokładnie tak samo.

- Nie za wiele - powiedziałem i spróbowałem placka. Otoczaki, których wcześniej spróbowałem, smakowały identycznie, aczkolwiek specjały od Łasiczki były przynajmniej pożywniejsze.

- Nic dziwnego, przyjęliście sporo ciosów na głowę.

- Rosen - wyrwało mi się.

- Owszem - potwierdził. Nie powiedział nic więcej, tylko mi się przyglądał.

Nie podobał mi się fakt, że dostałem łomot. Nie żebym nigdy wcześniej nie przegrał, nie dostał solidnie w skórę, ale za każdym razem przeciwnicy mieli znaczną przewagę. Czy to liczebną, czy przez zaskoczenie, czy jeszcze co innego. Tym razem jednak stoczyłem pojedynek jeden na jednego, który zwyczajnie przegrałem. Zresztą, co tam, głód był ważniejszy. Spróbowałem kolejnego smakołyka z bogatej oferty Łasiczki. Nic szczególnego.

Przegrałem? O nie. Dostałem łomot, który człowiek może w życiu przeżyć tylko raz. I jeśli się potem nie zmieni w warzywo, to już może mówić o wygranej na loterii.

- Więc interesuje was, co się wydarzyło?

Łasiczka zawsze jakoś tak dużo mówił.

Już chciałem przyznać zgodnie z prawdą, że nie, tyle tylko, że on mi się jakoś tak badawczo przyglądał. I do tego jakby trochę z niedowierzaniem. Zresztą w tym łańcuchu też musiał maczać palce, inaczej już dawno spróbowałby mnie oswobodzić. Musiałem postępować rozważnie, bo w dalszym ciągu targał mną głód, a nic z tego, co do tej pory zjadłem, nie umiało go zaspokoić. Musiałem więc dobrze się najeść, musiałem pozbyć się krwawych, niepokojących wspomnień, które tłukły mi się po głowie, czy tego chciałem, czy nie.

- Książę miał rację, kiedy mówił, że dzieje się tutaj coś dziwnego, że stanowczo zbyt wielu ludzi zaczyna palić opium i stanowczo zbyt wielu spośród nich umiera.

Może. Nie zamierzałem się o to kłócić, zamiast tego spróbowałem solonego śledzia. W pierwszej chwili jego ostry smak aż mnie odrzucił, jednak bardzo szybko wszelkie doznania przeminęły i znów wszystko smakowało jak ssanie kamienia. Wyplułem resztkę i patrzyłem, co by tu jeszcze spróbować.

Łasiczka udawał, że niczego nie zauważył, i kontynuował swą opowieść.

- Całą akcją rządzi ten czarodziej, to znaczy Janick, ten, który zjawił się na samym końcu. Zajęło mi dwa tygodnie, zanim wreszcie rozpracowałem, o co chodzi, tak to wszystko jest zagmatwane.

A zatem dwa tygodnie, z których nie zapamiętałem absolutnie nic. Za to zyskałem w tym czasie całe mnóstwo blizn, ran po przypalaniu i siniaków.

- W trakcie poszukiwań magicznych artefaktów cesarscy czarodzieje natrafili na teksty jakiegoś starożytnego toksykologa, gdzie opisano substancje, które pozwalają na rozwarstwienie ludzkiej psychiki. Takie rozebranie człowieka na czynniki pierwsze - dodał szybko, widząc mój nic nierozumiejący wyraz twarzy.

Nie było to nawet z powodu słowa „psychika”. Doskonale je znałem, bo parę razy na ten temat rozmawiałem z… No właśnie, nie mogłem i nie chciałem sobie przypomnieć, z kim. I to mnie ogromnie denerwowało.

- Z tego, co słyszałem, zorientowałem się, że większość tych receptur jest zwyczajnie nic niewarta bez znajomości wyższej magii. Albo nie działają w ogóle, albo czynią z ludzi bełkoczących debili. Dodatkowo konieczne jest zdobycie absolutnie wszystkich wymaganych składników.

Też już kiedyś o tym słyszałem. W dawnych czasach czarodzieje dużo zajmowali się badaniami nad tym, jak sobie podporządkować innych ludzi. Możliwe, iż dlatego, że nikomu nie można było wierzyć, albo po prostu dlatego, że niezmiernie trudno pokonać innego czarodzieja.

- Zrozumiałem, że Janick specjalizuje się w tych właśnie sprawach. - Łasiczka nie zwracał się już bezpośrednio do mnie, a bardziej jakby mówił sam do siebie. Siedział naprzeciwko mnie, dzielił nas tylko zaimprowizowany stół, jednak nie miałem pewności, czy ten cholerny łańcuch pozwoliłby mi go dosięgnąć.

- No i właśnie Janick odnalazł obiecującą recepturę, w której głównym składnikiem jest sok z niedojrzałych główek makowych, czyli opium. Czterysta lat temu używano go tak samo, jak dziś.

Próbowałem ocenić długość łańcucha.

- Tyle tylko, że jak i we wszystkich innych przypadkach, bez użycia skomplikowanej magii po zażyciu mikstury ludzie zmieniali się nie tyle we wciąż posiadające własną inteligencję, lecz całkowicie posłuszne marionetki, a właśnie w bezrozumnych idiotów. A ponieważ procesu magicznego Janickowi nie udało się zrekonstruować, stracił zainteresowanie całą sprawą.

Pan Łasiczka mówił, ale bacznie mnie przy tym obserwował. Odległość między nami nie mogła wynosić więcej niż metr. Odmierzyłem w myślach metrowy odcinek łańcucha i zacząłem liczyć, ile się w nim mieściło ogniw.

- Ów Ruvark, czy jak on się tam nazywał, wykombinował sobie inny sposób na użycie tej trucizny. Zaproponował, aby rzucić towar na rynek na zachodnim pobrzeżu, biorąc na cel te państwa Ligi Kupieckiej, które nie szły cesarstwu na rękę, i w ten sposób wpłynąć niszcząco na ich gospodarkę. Janick dał mu wolną rękę. Początkowo jednak mikstura była na coś takiego stanowczo zbyt mocna. Wystarczyło kilka dawek, aby człowiek zmienił się w szaleńca, któremu zależy wyłącznie na tym, aby dostać kolejną dawkę. Taki towar na rynku natychmiast zdobyłby złą reputację i z planu nic by nie wyszło.

Wiedziałem już, że na jeden metr łańcucha składa się siedemnaście, osiemnaście ogniw. Teraz zacząłem śledzić zakręty stalowego węża, próbując odgadnąć, ile zyskam na długości, kiedy go całkowicie napnę.

- Janick dał Ruvarkowi pozwolenie na eksperymenty z miksturą, aby uczynić ją nie tak silną i aby wyniszczała organizm dopiero po kilku miesiącach zażywania, co mu się udało. Jednak na przekór wskazaniom swojego szefa część tej surowej mikstury w stanie czystym zatrzymał dla siebie i kiedy dostał kosza od jednej dziewczyny, wykorzystał tę truciznę, aby zniszczyć całą jej rodzinę. To byli Steinerowie, o ile się nie mylę. Na jego nieszczęście jeden z braci narkotyku nie zażył i po jakimś czasie odszukał go aż tutaj. Za śmierć rodziny odpłacił się czarodziejowi tym samym sposobem, uzależniając Ruvarka od opium. Tego oryginalnego, w czystej postaci.