Chwilę mi to zajęło, zanim do mnie dotarło, że to, co widziałem przed sobą, to nie jakaś halucynacja, a prawdziwe blade niebo i mierzące w nie źdźbła wysuszonej trawy. Byłem dosłownie o włos od śmierci, nie zostały mi już żadne siły. Kiedy tylko nieco odpocząłem i zwalczyłem to najgorsze wyczerpanie, znów nadszedł głód. Tak silny, że pożerał wszystkie moje myśli. Dopiero pod wieczór pojawiła się w głowie pierwsza w miarę spójna myśl. Aby zdobyć opium, muszę się najpierw stąd wydostać. Krok za krokiem, po kolei.
Stanąłem na nogi i zacząłem kombinować, jak się oswobodzić. Łasiczka przywiązał mnie do starej i pokręconej sosny o zaledwie kilku ostatnich zielonych gałązkach. Martwa czy umierająca, nie robiło to żadnej różnicy, pokręcony pień okazał się twardy jak skała, a korzenie wczepiały się w kamień niczym jakieś zachłanne pazury. Nie było nawet o czym rozmyślać, to drzewo będzie tu stało jeszcze przez całe stulecia.
Usiadłem i oparłem się o pień. Jeżeli tak miała wyglądać nasza współpraca przy moim planie zdobycia opium, aż strach się zastanawiać, co by się stało, gdyby Łasiczka postanowił mi zadanie utrudnić. To musiał być chyba jakiś kiepski żart, wyrafinowana tortura albo co… Potrzebuję opium, krzyczało moje ciało i mózg. Ja też krzyczałem. Nie spałem całą noc, siedziałem tylko i się trząsłem. Nie z zimna, a z głodu. Dopiero o wschodzie słońca uświadomiłem sobie, że nie był to jedynie głód narkotykowy, chciało mi się również jeść. Równocześnie dotarło do mnie również i to, że nie odczuwam już żadnych skutków przepicia, które mnie o mało nie otruło na dobre, i że bolesne skutki spotkania z Rosenem też już odeszły w przeszłość. Dochodziłem do siebie i zdrowiałem równie szybko, co normalnie. Może nawet szybciej niż normalnie. Już dawno zauważyłem, że jeśli ktokolwiek próbuje mnie zgładzić za pomocą magii, ja z niej wręcz czerpię dodatkową siłę. A przecież właśnie magii użyto do modyfikacji opium. Może to zwyczajnie kwestia zdrowego powietrza na suchym stepie, a może poczyniłem kolejny krok ku całkowitej przemianie, jak to kilkukrotnie sugerowała niejasno Zuzanna. Wszystko jedno, liczyło się tylko, że żyłem i chciałem dążyć do tego, aby zdobyć moje opium oraz pozabijać wszystkich, którzy staną mi na drodze. Prosty plan to dobry plan.
Zabrałem się do roboty i zacząłem tłuc kamieniem w pień starej sosny. Szło mi kiepsko, a koło południa poczułem się słabo i musiałem przestać. Moja nienaturalnie szybka rekonwalescencja miała swoją cenę, dosłownie umierałem z głodu, a jedzenie zostało na dole. Nie miałem wyjścia, nie zastanawiając się zbyt długo, spuściłem się po łańcuchu i zjadłem połowę pozostałych zapasów. Posilony, znów wdrapałem się po skale na górę.
Pod wieczór dotarło do mnie, że cała ta praca nie miała sensu. Pień był zbyt gruby i zbyt twardy. Nie dostanę mojego opium!
Jeszcze w nocy zacząłem gołymi rękoma odłamywać kawałki skały, aby dostać się do korzeni. Tłukłem je kamieniem, szarpałem i gryzłem - drzazga po drzazdze, byle do przodu.
Kolejnego dnia nie zapamiętałem w ogóle. Najwyżej tyle, że z wściekłości wyłem i przeklinałem Janicka, Rosena i Łasiczkę, którzy nie dawali mi przyjąć następnej działki. Musiałem też zjeść resztę zapasów, ale za to ręce, które z całą pewnością musiałem poranić i pozdzierać niemalże do kości, okazały się całkowicie zagojone. Nie pokrywała ich jednak świeża, różowa, miękka skóra, jak można się spodziewać, ale coś zupełnie innego, przypominającego raczej twarde, gadzie łuski.
W pewnym momencie na dole obok strumienia pojawił się byk. Zwierzę musiało uciec ze stada pędzonego do Damarkandy na ubój. Mięso było czymś, czego potrzebowałem, jeśli chciałem dotrzeć do mojego opium.
Nawet po tygodniu, który spędziłem w stepie, nie odstępował mnie narkotykowy głód. Jednakże w odróżnieniu od tego, jak się czułem na początku, teraz potrafiłem trzeźwo myśleć, nie przypominałem bezwolnej kukły myślącej jedynie o działce.
Zjechałem delikatnie w dół. Stal łańcucha podzwaniała cicho w kontakcie z nieludzko twardą skórą moich dłoni. Potem ostrożnie, żeby byka nie wypłoszyć, podkradłem się od tyłu.
Wypił całą wodę zgromadzoną w niewielkim zagłębieniu i teraz wylizywał pozostały na dnie wilgotny piach.
Poklepałem zwierzę po szyi, żeby zwrócić na siebie jego uwagę. Niechętnie obejrzał się i musiałem uskoczyć, żeby mnie nie poharatał swoimi długimi rogami. Poganiacze nie spiłowywali im ich na drogę, aby zwierzęta mogły same bronić się przed drapieżnikami. Nie wyglądał na takiego, co to by się dał byle czym wypłoszyć. Zupełnie jak ja. Jego małe oczka, zatopione w masywnej czaszce, spoglądały na mnie beznamiętnie. I ja mam małe oczy osadzone w masywnej czaszce. Wyglądał, jakby nie mógł się zdecydować, czy denerwowałem go wystarczająco mocno, aby mu się chciało mnie pogonić. Musiał mieć twardy łeb, co też czyniło nas podobnymi. Trzasnąłem go prawym hakiem w skroń. Poderwał się, dostał jeszcze raz i runął na ziemię.
No niestety, jestem głodny, a w odróżnieniu od ciebie, brachu, trawą żywić się nie mogę. Masz pecha i tyle.
Tłukłem dalej. Pięść miałem całą czerwoną od krwi, skórę pozdzieraną, kłykcie porozbijane. Byk dalej na mnie patrzył. Może należało wziąć jakiś kamień? Wreszcie przewalił się na bok i znieruchomiał. Ręka przestała mnie boleć natychmiast. Klęknąłem ostrożnie przy nim i dostrzegłem, że miał pękniętą czaszkę. No proszę, obyło się i bez kamienia.
Minęła kolejna noc, a po niej dzień. Znów zapamiętałem niewiele więcej niż obłąkane wycie szaleńca na narkotykowym głodzie i trzask drewna łamanego gołymi rękoma. I trzaskanie ognia. O dziwo, nie zeżarłem byka na surowo. Aż sam się sobie dziwię. Osiem dni po tym, gdy mnie Łasiczka zostawił samego, stara sosna wreszcie się poddała. Wyrwałem ją z korzeniami, rozłupałem, porozrywałem na drzazgi. Nareszcie się oswobodziłem. Byłem głodny, wściekły i przepełniony nienawiścią. Kiedy ochłonąłem na tyle, aby móc zaplanować dalsze kroki, cel był jeden i wciąż ten sam - opium.
Łasiczka, jakby wiedział, że się prędzej czy później uwolnię, za pagórkiem zostawił młot i solidny przecinak. Wystarczyło kilka uderzeń, wskutek których z młota pozostał jedynie bezkształtny kawałek metalu. Jednak tak czy inaczej łańcucha się wreszcie pozbyłem. Zostały mi tylko obręcze na nadgarstkach, z których zwisało jedynie po kilka ogniwek. Nigdy sobie nie zawracałem głowy ozdobami, te też mi nie przeszkadzały. O ubraniu jednak zapomniał. A może i nie zapomniał, tyle że w ciągu ostatnich paru dni przeżułem i plecaki, w których przyniósł zapasy. Musiało na nich osiąść trochę opium, bo mi się na parę chwil zrobiło lepiej. Albo tylko tak mi się wydawało.