Выбрать главу

Wraz z odzyskaną wolnością wypełniło mnie również swoiste ponure zadowolenie. Idę po opium, a każdego, kto mi stanie na drodze, zatłukę. Rosen, Horowitz, Janick, Ruvark, Łasiczka. Wprawdzie niektórzy z nich już byli martwi, ale to nie szkodzi. Jeśli przyjdzie co do czego, to się ich wykopie.

Jeszcze tylko jakaś broń. Mieczyk i kozik z ostrzem długim na stopę, które mi tutaj zostawił Łasiczka, do takiej roboty nijak się nie nadawały. Tu było potrzeba czegoś solidnego.

Pracowałem całą noc przy blasku gwiazd, a kiedy skończyłem, miałem do dyspozycji dwie porządne maczugi. Rękojeści wykonałem z pokręconych korzeni sosny, która jeszcze niedawno mnie tu więziła, a głowice z kawałków granitu. Wszystko powiązałem pasami surowej wołowiny, którą najpierw wypłukałem w wodzie, a potem wymoczyłem w urynie. Nie mogłem się doczekać, aż się wreszcie na nich wszystkich zemszczę, aż wreszcie dostanę moje opium. Te dwie noce zlały mi się w jedną.

Żeby nie przybyć do Damarkandy nago, wyciąłem z byczej skóry proste odzienie. W zasadzie po prostu płachtę z otworami na ręce i głowę. Nie szło to może w zgodzie z ostatnią ani nawet przedostatnią modą, śmierdziało i gryzło jak diabli, ale przynajmniej nie byłem goły i to się liczyło.

Wyruszyłem w drogę, ze świeżym słoneczkiem nad głową, czując, jak mnie ono zaczyna rozgrzewać, jak powoli krew zaczyna żywiej krążyć, a stawy poruszają się coraz sprawniej i jakby lepiej nasmarowane.

Nie zastanawiając się zbyt wiele, ruszyłem po śladach Łasiczki. Jakoś się nie napracował nad ich zacieraniem. A może po prostu wcale nie miał takiego zamiaru?

Stawiałem na przemian nogę lewą przed prawą, potem prawą przed lewą i tak w kółko, a każdy krok przybliżał mnie do opium i tych sukinsynów, których chciałem pozabijać. Cieszyłem się na to, bo w zabijaniu jestem najlepszy, a do tego nie pokazałem jeszcze w pełni, na co mnie stać. W rytm moich kroków podzwaniały resztki łańcuchów. Na sekretny atak z ukrycia nie byłem może najlepiej przygotowany, ale z drugiej strony i tak to nie jest w moim stylu. Człowiek się zazwyczaj musi taplać w bagnie, czatować, czołgać przez jakieś gówno, a na koniec zwykle i tak nic z tego nie wychodzi.

Mimo iż Łasiczka twierdził, że do Damarkandy były dwa dni drogi, dotarłem na miejsce w jeden dzień z małym okładem. Do umówionego spotkania została jeszcze prawie cała noc. Długo zastanawiałem się nad tym, czy nie machnąć ręką na Łasiczkę i nie ruszyć do akcji na własną rękę, jednak Łasiczka miał w tym wszystkim swoją rolę - zgromadzić tych bydlaków, którzy ukradli mi opium, w jednym miejscu. W przeszłości zawsze mogłem na nim polegać. Zwalczyłem więc chęć, aby ruszyć po narkotyk natychmiast, i zdecydowałem się poczekać. Tym bardziej że obiecał mi przecież, iż dowie się dla mnie również, gdzie się znajdowały główne zapasy. A ja chciałem mieć wszystko.

To była długa noc, prawdopodobnie najdłuższa w moim życiu. Ściskałem sękate rękojeści maczug, uważając, żeby ich przy tym nie zmiażdżyć.

Mieliśmy się spotkać o świcie, lecz Łasiczka zawsze lubił być wcześniej, dlatego nie zaskoczyło mnie, kiedy jeszcze w ciemności usłyszałem jakiś szmer.

- Jesteście tam?

Musiał mówić z ustami przy samej ziemi, bo za cholerę nie umiałem odgadnąć, gdzie się znajdował. Nie ufał mi, suczy syn.

Nie odezwałem się, tylko ruszyłem na czworakach po spirali, próbując go namacać. Łasiczka zawsze trzymał w rękawie jakiegoś fałszywego asa, a gdyby tym asem miało się okazać pół kilograma opium, byłby to wystarczający powód, aby mu przyłożyć. Po drugim trzaśnięciu łamanego patyka i trzecim zadzwonieniu moich łańcuchów dałem sobie spokój. Już raczej o mnie wiedział.

- Ano jestem.

- To dobrze.

Nawet jeżeli wiedział, że go próbowałem znaleźć, nie dał po sobie tego poznać. Łasiczka nigdy nie był szczególnie wygadany, chyba że wymagała tego praca.

- Kwaterę główną mają w dalszym ciągu w tym samym miejscu, w byłej willi Horowitza. Są tam wszyscy, dlatego że czekają na kuriera z rozkazami od Janicka. Fałszywego kuriera. Że jest fałszywy, zorientują się dopiero w porze, w której normalni ludzie zasiadają do niedzielnego śniadania.

Niedziela? Nie miałem pojęcia, co oznacza to słowo, ale przynajmniej informacja, że wszyscy ludzie Janicka będą w jednym miejscu, brzmiała jak rajska muzyka.

- A opium?

- Również na miejscu, tak jak sobie zażyczyliście.

Odetchnąłem głęboko i znów spróbowałem odgadnąć, gdzie on, do jasnej cholery, leżał.

- Jednak wiedzcie, że nie dostaniecie się do narkotyku, o ile nie zabijecie wszystkich ludzi Janicka. W przeciwnym razie znów wam je sprzątnie sprzed nosa.

Chciałem go przekląć, ale wyszło mi tylko jakieś warknięcie.

- I spróbujcie przejść przez bramę miejską bez rozlewu krwi, wierzcie mi, że bardzo wam to ułatwi życie. Zwyczajowa stawka to pięć miedziaków, ale i jeden srebrny nie wzbudzi podejrzeń.

Moneta upadła w piach jakby prosto z nieba. Musiał ją podrzucić bardzo wysokim łukiem, nawet dzięki niej nie udało mi się odgadnąć kierunku, w którym się ukrywał. Z drugiej strony, aż tak bardzo mi to nie przeszkadzało, w końcu jak do tej pory rozgrywał wszystko zgodnie z moim planem. Jednak gdybym wiedział, gdzie jest, zadusiłbym go. Wycisnął jak cytrynę. Stara, dobra wizja…

Miejską bramę przekroczyłem rzeczywiście bez problemów, choć parę zaciekawionych spojrzeń na siebie ściągnąłem. Na szczęście koczownicy ze stepu dość często bywali nieco ekscentryczni, a do tego pomógł mi ten srebrny.

Damarkandę znałem już całkiem dobrze i do byłej willi Horowitza udało mi się dotrzeć bez wzbudzania ciekawości miejskiej straży, która wolała przechadzać się lepszymi dzielnicami. Jedyną przeszkodą na mojej drodze okazał się jakiś gość, chyba niespełna rozumu, bo próbował na mnie napaść tuż przed świtem. Gdyby wypił o jedną szklaneczkę więcej, odsypiałby teraz popijawę, a nie skończył z pogruchotaną stopą, rozbitym czołem i wyłamanym łokciem. I tak mógł na tym wyjść znacznie gorzej, ale nie chciało mi się tracić na niego czasu, tak naprawdę ledwie się tylko o niego otarłem. I mówią, że alkohol szkodzi zdrowiu. Chyba niedobór.

Główna brama wiodąca do posiadłości Horowitza wyglądała na niepilnowaną, lecz kawałek dalej z powodzeniem mogło się kryć ze dwóch zdolnych chłopaków z napiętymi kuszami. Co jak co, ale umierać bez opium we krwi z całą pewnością nie miałem zamiaru.

Zmierzałem wprost do tylnego wejścia. Poranek był nadal cichy, gdzieniegdzie dostrzegałem tylko ludzi spieszących za swoimi powinnościami, zaabsorbowanych własnymi sprawami. Wejście było zamknięte na łańcuch i solidnie wyglądający zamek. Za to płot obok wyglądał na dość słabiutki. Tyle tylko, że furtką zawsze wchodzi się ciszej niż przez rozbity płot. Łasiczka sporo się napracował, szkoda by to ot tak zmarnować. Odstawiłem jedną z maczug na ziemię tak, aby opierała mi się o kolano, i spróbowałem nacisnąć klamkę. Otwarte. No, takie wejście zdecydowanie jest najcichsze. O ile nie czekają na mnie strzelcy, dostanę się do środka bez problemów. Nie miałem jednak nastroju na dalsze szarady i po prostu wszedłem. Nic się nie stało.

Poczułem się nieomal rozczarowany.

Niespiesznie, bez nadmiernej ostrożności, ale i niezbyt głośno ruszyłem zarośniętą ścieżką. W cieniach dokoła mnie słyszałem jakieś odgłosy. Albo szpaki zabawiały się aż do białego rana, albo mnie obserwował ten przeklęty Łasiczka.