Выбрать главу

Oparty o drzwi kimał wielki chłop. Wyższy ode mnie o jakiejś półtorej głowy i masywny jak polarny niedźwiedź. Strażników zawsze jest dwóch, lecz jego kumpla nigdzie nie mogłem dostrzec. Minął czas na podchody, nie zamierzałem biegać po okolicy i go szukać. Ten pod drzwiami otworzył oczy dopiero, gdy stałem tuż przed nim. Nie trzymał tarczy, a jedynie wielki dwuręczny miecz, na którym opierał dłoń. Na sobie miał stalową zbroję ze wszystkimi tradycyjnymi dodatkami. Machnąłem ręką, granitowa głowica uderzyła. Tam, gdzie wcześniej było ramię chronione przyzwoitym kawałkiem stali, teraz pozostała tylko mieszanina poszarpanego mięsa, kości i pokrzywionego metalu. Obróciłem się w miejscu i ruszyłem naprzeciw jego kompanowi, który wynurzył się z krzaków. Strażników po prostu zawsze jest dwóch.

Zazwyczaj wyprowadzać pchnięcia kawałkiem kija nie ma po co, nic więc dziwnego, że się go zupełnie nie spodziewał. Maczugą w jednej ręce odtrąciłem jego miecz, aż poszły iskry, kiedy ostrze uderzyło w kamień, po czym z rozpędu wzmocnionego jeszcze wypadem uderzyłem go drugą maczugą prosto w pierś. Żelazo zazgrzytało, a on nagle zaczął charczeć. Nic dziwnego, z wgiętym kirysem musiało mu się kiepsko oddychać. I to do tego stopnia, że kiedy spróbował kontrataku, skończyło się to tak, że zwalił się na ziemię z krwawą pianą na ustach. Nic nie jest idealne, nawet stalowa zbroja.

W tym czasie ze środka willi zaczęły dobiegać gorączkowe odgłosy świadczące jednoznacznie, że już o mnie wiedzieli. Gdzieś po lewej zaszeleściło listowie, pojawił się człowiek z kuszą gotową do strzału. Zanim zdążył wycelować, sam zarobił bełt w brzuch. Łasiczka albo któryś z jego ludzi musiał trzymać się w pobliżu. Świetnie. Kolejny strzelec wybiegł z zarośli, na swoje nieszczęście o dwa kroki ode mnie. Rozbiłem mu łeb, już biegnąc do drzwi, które zaczynały się otwierać. Ktokolwiek za nimi stał, musiał się liczyć, że ze mną łatwego życia mieć nie będzie.

Nie zdążyłem dobiec i chwilę później na zewnątrz stało już gotowych trzech dryblasów z tarczami i mieczami, do uniesienia których normalny człowiek potrzebowałby obu rąk. Oczekiwali, że się przed nimi zatrzymam, jednak zamiast tego ja jeszcze tylko przyspieszyłem, odbijając nieco w lewo, aby podejść całą formację z boku.

Granitowa maczuga uderzyła w tarczę, pozostawiając za sobą jedynie chmurę drzazg. To mi się podobało. W całej tej euforii zapomniałem jednak o mieczu, na szczęście trafił mnie tylko z lekka, a do tego płazem. Pierdnięcie, a nie uderzenie. Drugi był już lepiej przygotowany, jego cios udało mi się zbić nie bez trudu, na szczęście, grając według normalnych reguł pojedynkowych, zaraz po uderzeniu zasłonił się tarczą. Uderzenia pociskiem z katapulty zupełnie się nie spodziewał. W ostatniej chwili się cofnął, przez co nie udało mi się go pozbawić całej ręki, a jedynie przedramienia. Cofając się, jednak stracił równowagę, dzięki czemu z wielką przyjemnością mogłem mu przyłożyć prosto w gębę. Na trzeciego spadły obie maczugi równocześnie. Obrócił się tak, aby móc przyjąć uderzenie i natychmiast po nim spróbować kontrataku. Mógłby to nawet znieść, chłopaki naprawdę okazali się krzepcy, ale wyposażenie mieli gówniane. Obliczone na stawianie czoła normalnym przeciwnikom. Jedna z maczug przeszła bez trudu przez warstwy drewna, skóry i szylkretu, zdeformowała brązowy rdzeń kompozytowej tarczy i uczyniła z ręki strażnika porcję farszu.

Bawiłem się świetnie, Boże, jak ja się dobrze bawiłem.

Zostawiłem chłopaka, bo już się pchał do mnie kolejny niecierpliwiec. Świszczącego ostrza jego miecza uniknąłem w ostatniej chwili niezgrabnym krokiem w bok, jednak w mgnieniu oka odzyskałem kontrolę nad pozycją mojego ciała i przeszedłem płynnie w obrót, który wykonałem tak szybko i zwinnie, że najlepsza baletnica nie mogłaby się ze mną równać. Lewa maczuga dosięgła go tuż przed prawą, w związku z czym jego bezgłowe ciało przeleciało w powietrzu kilka metrów i wylądowało po drugiej stronie ścieżki na jakichś ciernistych krzewach. Miecz, który w zamierzeniu miał mi wypruć flaki, niegroźnie pacnął o połę mojego szytego na miarę kożucha.

Zaczynałem się rozgrzewać.

- Tam jest! Tam jest! - krzyczał ktoś.

I dobrze. Gdybym musiał biegać w kółko z dwoma ciężkimi badylami, pewnie bym się w końcu zmachał.

Najszybszy z nich myślał, że umiem atakować jedynie z długich, szerokich zamachów, i ta pomyłka kosztowała go jego wnętrzności wyszarpnięte krótkim, mocarnym uderzeniem. Dalsza trójka nie widziała, jaki los spotkał ich kompanów, liczyli więc na osłonę, jaką dawały im tarcze. Pokazałem chłopakom, że przeciw granitowym pociskom wystrzelonym z katapulty nie nadawały się do niczego.

Potem jakaś sprytniejsza menda o mało mnie nie dopadła. W obu rękach trzymał miecze i wiedział, jak się z nimi obchodzić. Tyle że ten już mnie w akcji widział i strach znacznie go spowolnił. Za długo zwlekał z atakiem. Przetoczyłem się po nim niczym kamienna lawina i zostawiłem za sobą leżącego na ziemi z czaszką przypominającą dojrzałego melona, na który nadepnęła krowa.

Już mi nie było zimno, już dostałem małej zadyszki, zarobiłem kilka drobnych ran. To wszystko powodowało, że walka sprawiała mi tylko większą przyjemność. Znów czułem, że żyję.

Rwetes podnosił się już z każdej strony, a z drzwi willi, do których w dalszym ciągu nie zdołałem się przebić, wybiegali wciąż i wciąż kolejni wielcy wojownicy, których ja zaciekle i zaparcie mieliłem na miazgę połamanych kości, porozrywanego mięsa, poszarpanych ścięgien i mięśni.

To byli naprawdę niezwykle silni wojownicy. Bardzo szybcy, o doskonałym refleksie. Jednak waleczność nabyli stosunkowo niedawno i nie wykorzystywali wciąż w pełni, podczas kiedy ja swoją szybkość i swoją siłę znałem doskonale, zdobywałem je przez całe życie i nie wahałem się wykorzystywać aż do najostatniejszych granic, a nawet dalej, wkraczając w rejony, w których moje ciało jeszcze nigdy nie było.

Nie rozumiałem, czemu nie uciekali, choć cieszyłem się, że nie przyszło im to do głowy. Dzięki temu mogłem ich wciąż i wciąż zabijać, coraz więcej i więcej. Życie jest cudowne.

Kolejny przeciwnik zapędził mnie dokładnie tam, gdzie chciał mnie mieć. Jedną maczugę zablokował mi mieczem, druga spełzła po tarczy, którą się zasłonił. W następnej chwili miałem już być jego, tyle że ja na to nie miałem zamiaru się godzić. Obróciłem się i wszedłem w niego ramieniem. Zabolało, ale uderzenie wytrąciło go z równowagi, więc znów granitowy pocisk wystrzelił ku trzymanej nieruchomo tarczy. I znów ją zmiażdżyłem, a wraz z nią dzierżącą ją rękę, i już gnałem dalej, tym razem do wnętrza willi.

Ich zbrojmistrz musiał być idiotą, powinien ich był wyposażyć w broń i zbroje odpowiadające ich sile, pomyślałem po raz nie wiedzieć który.

W głównym korytarzu było miejsca tak akurat na mnie i moje maczugi. Ani o włos więcej, ani o włos mniej. Gnali ku mnie w dwóch rzędach, jak lawina. Dwóch, czterech ludzi. Chyba. Ruszyłem biegiem, o krok przed nimi przeszedłem w piruet, przyciągnąłem ręce z maczugami do ciała, co na gładkim marmurze nadało mi jeszcze większej prędkości obrotowej, wpadłem między nich i wyciągnąłem ręce. Białe ściany korytarza natychmiast spłynęły krwią. Okazało się jednak, że były tam trzy szeregi, a nie dwa. Znalazłem się nagle twarzą w twarz z następnymi dwoma strażnikami, przeciwko którym nie mogłem użyć maczug. Schyliłem się, miecz rozdarł mi na ramieniu mój szykowny płaszcz. Złapałem lewą ręką za krawędź tarczy i odciągnąłem, prawą zacząłem bić przed siebie nieco na oślep. Trafiłem raz i drugi, ktoś zaczął charczeć, trzeci cios zamieniłem w uchwyt, który ułatwił mi przetoczenie się przez faceta. Zdążyłem, zanim ostrze tego drugiego opadło, aby przeciąć mi kręgosłup.