Выбрать главу

— I co? — zapytała Justyna.

Kilka razy oblizał wargi.

— Tak, chyba już tu są.

— Co teraz będzie? Za późno na ucieczkę! Trudno, zobaczymy, co przyniesie los. Ty, ja i cesarz Maksymilian jak niezłomni Rzymianie, którymi przecież jesteśmy. Nieprawdaż, Antypaterze?

— Andronik nie zrobi nic złego cesarzowi. Tobie i mnie też nie zrobi nic złego.

— Niebawem się przekonamy — odpowiedziała.

* * *

Następny dzień przeszedł do pamięci jak żaden inny w długiej historii Rzymu. Grecy nadeszli o zmierzchu całymi tysiącami, wchodząc do miasta równocześnie przez cztery bramy. I nikt im nie stanął na przeszkodzie. Najwidoczniej cesarz polecił dowódcom gwardii powstrzymać się od działania, bo daremny opór doprowadziłby tylko do niepotrzebnego rozlewu krwi i ogromnych zniszczeń w mieście. Wojna przegrana, orzekł cesarz. Wpuśćcie Greków, niech nie przedłużają naszej agonii. Było to mądre i dalekowzroczne zachowanie… albo też haniebnie tchórzliwe. Antypater miał w tej kwestii swoje zdanie, lecz nikomu się nie zwierzał.

Deszcz, który przestał padać wieczorem, gdy wróg zajmował miasto, rozpadał się rankiem. Akurat bazyleus Andronik triumfalnie wjeżdżał do miasta z północy drogą Via Flaminia. Rozgrywała się scena żywcem wzięta ze snu Antypatera, tyle że pogoda nie dopisała, nie rzucano kwiatów, a ludzie ustawieni wzdłuż drogi, zamiast się radować, mieli nietęgie miny. I nikt nie witał po grecku nowego imperatora. Andronik dosiadał olbrzymiego białego konia i prezentował się okazale — nawet w deszczu, który posklejał w kudły jego złote włosy, a z brody uczynił przemoczony frędzel. Nie udał się na Forum, co śniło się Antypaterowi, lecz prosto do cesarskiego pałacu, gdzie, o czym mu doniesiono, miało mu zostać wręczone pismo abdykacyjne.

W ceremonii brali udział wszyscy członkowie wielkiej rady stanu. Odbyła się w migotliwej Sali Myśliwskich Mozaik, zbudowanej przez jednego z później panujących Herakliuszy. Przeważnie tam — wśród mieniących się zielenią, czerwienią i purpurą scen przekłuwania lwów i słoni przez nieustraszonych łowców w staromodnych rzymskich strojach — cesarz przyjmował poselstwa z dalekich krajów. Dziś jednak Maksymilian nie siedział na tronie. Stojąc potulnie obok tronu, patrzył na bizantyjskiego władcę, który też mu się przyglądał z odległości ośmiu, dziesięciu kroków. Za Maksymilianem zgromadzili się członkowie rady, natomiast za Andronikiem — sześciu greckich urzędników, którzy towarzyszyli mu podczas paradnego wjazdu do miasta.

Kontrast między władcami był uderzający. Cesarz wydawał się pokurczem naprzeciwko Andronika, prawdziwego wielkoluda, niewątpliwie najwyższego i najroślejszego człowieka na sali, który miał ciężkie, toporne rysy twarzy i gęste, niesforne jasne włosy Celta lub Bryta, spadające nisko na plecy. Każdy aspekt jego powierzchowności: szerokie ramiona, potężny tors, sumiaste wąsy, wysunięta szczęka i bujna broda — znamionował brutalną siłę byka. Jednakże jego małe, fioletowoszare oczy błyszczały nieprzejednaną chytrością.

Antypater stał u boku Maksymiliana, służąc za tłumacza. Kiedy cesarz przyzwalająco kiwnął głową, wręczył zwój dygnitarzowi ze świty Andronika, mężczyźnie z tonsurą, odzianemu w szyte złotogłowiem szaty, ozdobione prawdziwymi rubinami i szmaragdami. Dygnitarz, obrzuciwszy zwój pobieżnym spojrzeniem, zwinął go bez słowa i oddał bazyleusowi. Andronik rozwinął pismo, z wyraźnym lekceważeniem przebiegł wzrokiem po pierwszych linijkach i z powrotem zwinął pergamin. Zwrócił go dygnitarzowi z tonsurą.

— Co tam napisano? — zapytał oschle Antypatera.

Antypater zastanawiał się, czy król Rzymian umie czytać. Nie mogąc otrząsnąć się ze zdumienia, odpowiedział:

— To pismo abdykacyjne, najjaśniejszy panie.

— Daj mi je. — Andronik mówił głosem głębokim, gardłowym, chropowatym. Jego greka była daleka od doskonałości, jakby nie posługiwał się nią król, ale zwykły żołnierz lub rolnik. Najprawdopodobniej robił to rozmyślnie, pochodził bowiem z zacnego bizantyjskiego rodu. Jednak nigdy nic nie wiadomo.

Z wielkopańskim gestem dygnitarz z tonsurą przekazał zwój bazyleusowi, który po raz wtóry otworzył go z namaszczeniem i znów wydawał się czytać kilka linijek. Potem go zwinął i bezceremonialnie wetknął sobie pod pachę.

Zaległa cisza.

Antypater, mając tę krępującą świadomość, że jest blisko centrum uwagi, popatrywał na dwóch konsulów, zebranych ministrów i sekretarzy, wielkich generałów i admirałów, prefekta pretorianów, naczelnika cesarskiego skarbu. W odróżnieniu od cesarza Maksymiliana, który przyjął nader układną postawę — małego człowieka, wiedzącego, że zostanie jeszcze bardziej pomniejszony — tamci prężyli się jak struna z niezłomną wojskową butą. Czy którykolwiek domyślał się, co zawiera pismo? Raczej nie. Na pewno nikt nie znał fragmentu dotyczącego Salony. Antypater napotkał spojrzenie księcia koronnego Germanika, który odświeżył się wyjątkowo na tę okazję: wykąpał się i ubrał w nieskazitelną białą szatę z purpurowym obszyciem. I on, przyłączając się do ogółu, stanął na baczność, co w jego przypadku wydawało się wszakże jakieś niestosowne. Na jego wargach drżał uśmiech. Z czego tu się cieszyć, pomyślał Antypater, w tak straszliwym dniu?

Bazyleus Andronik zwrócił się do niego:

— Cesarz zrzeka się tronu bezwarunkowo, czyż nie?

— Tak, najjaśniejszy panie.

Tu i ówdzie wśród członków wielkiej rady dały się słyszeć westchnięcia, świadczące nie tyle o zdziwieniu, co zgrozie. Antypater wiedział, że o żadnym zaskoczeniu nie ma mowy. Jednakże tak dobitne postawienie sprawy musiało wstrząsnąć umysłami.

Zachowanie księcia Germanika wcale się nie zmieniło. Wciąż ta sama dumna poza i ten sam chytry, beztroski półuśmieszek w kąciku ust. Jego starszy brat na zawsze oddawał tron, który pewnego dnia mógł odziedziczyć Germanik… ale czy książę w ogóle miał nadzieję na nim zasiąść?

— Czy są jakieś szczególne życzenia? — zapytał Andronik.

— Jedno, najjaśniejszy panie.

— Mianowicie?

Wszystkie spojrzenia skupiły się na Antypaterze. Najchętniej zapadłby się pod błyszczącą, kamienną posadzkę. Dlaczego właśnie jemu przypadło wypowiedzieć te przeklęte słowa przed nobliwym rzymskim audytorium?

Nie było jednak wyjścia.

— Cesarz Maksymilian prosi, panie — zaczął najspokojniejszym tonem, na jaki mógł się zdobyć — żeby pozwolono mu odejść wraz z tymi dworzanami, którzy zechcą mu towarzyszyć, do pałacu cesarza Dioklecjana w Salonie w Dalmacji, gdzie ma nadzieję spędzić resztę życia na nauce i kontemplacji.

I już. Stało się. Antypater wpatrywał się w dal niewidzącym wzrokiem.

Na moment bazyleus przymknął swoje zimne, szarofioletowe oczy. Po jego ustach przemknął równie krótki pogardliwy uśmiech.

— Nie widzę powodu, dla którego miałbym odmówić — odezwał się w końcu. — Godzę się z warunkami zaproponowanymi w dokumencie. — Ponownie go rozwinął. Wziąwszy pióro od stojącego obok dygnitarza, naskrobał na dole dużą literę „A”. Widocznie tak się podpisywał. — Coś jeszcze?

— Nie, najjaśniejszy panie.

Andronik kiwnął głową.

— A więc dobrze. Przekaż byłemu cesarzowi, że moim życzeniem jest spędzić noc w naszym obozie nad rzeką, wśród żołnierzy. Jutro zamierzam wprowadzić się do pałacu, z którego bez mojej zgody nic nie może zostać wyniesione. Ponadto jutro przedstawię mojego brata Romanosa Cezara Strawospondylosa, który odtąd będzie władał Cesarstwem Zachodnim jako imperator. Przekaż to, jeśli łaska, swojemu byłemu cesarzowi. — Skinął na świtę i cała falanga wyszła sztywnym krokiem.