— No tak, nic nadzwyczajnego. Mimo to wierzę, że ta wiadomość nie jest pułapką.
— A cesarz? Jak zareagował, kiedyś mu ją przeczytał?
— Udawał, że jest spokojny, opanowany, niczym niewzruszony.
— Udawał?
— Tak, udawał. Ale ręka mu drżała, gdy dawał mi pergamin. Z grubsza wiedział, co zawiera list, i umierał ze strachu.
— Starzeje się, Lucjuszu.
— Nie powiedziałbym. Nie w sensie wieku.
Antypater wstał i podszedł do okna, gdzie przez chwilę wpatrywał się w świat szarzejący o zmierzchu. Wokół na ciemnych wzgórzach mrugały coraz liczniejsze światełka stolicy. Piękny widok; mógłby tak patrzeć godzinami. Jego dom, wprawdzie oddalony od cesarskiego pałacu i daleki od przepychu, był położony w reprezentacyjnej części Palatynu, zastrzeżonej dla prominentnych urzędników. Ze swojego portyku mógł podziwiać dominującą na horyzoncie wielką, surową bryłę starożytnego Koloseum, kraniec Forum i fragment wybujałego konglomeratu marmurowych budynków ze wszystkich epok, rozciągających się w kierunku wschodzącego słońca — cudeniek architektury, których dzieje sięgały setek lat wstecz, do czasów Augusta, Nerona i pierwszego Trajana.
Był piętnastoletnim chłystkiem, żółtodziobem z nikomu nieznanego miasta Salona w niewiele znaczącej prowincji Dalmacji, kiedy po raz pierwszy ujrzał mury Rzymu. Nigdy nie otrząsnął się z zachwytu, który budziła w nim stolica — nawet teraz, gdy codziennie przestawał z największymi ludźmi w imperium i wiedział aż nadto dobrze, jak złudna jest ich wielkość. Oczywiście, byli zwykłymi śmiertelnikami, chciwymi jak każdy inny. Miasto było jednak wielkie, zaiste największe, jakie kiedykolwiek istniało i będzie istnieć na ziemi.
I to wszystko teraz miało zostać splądrowane i spalone przez zwycięskich Bizantyjczyków, jak podobno tysiąc sześćset lat temu przez Galów? Czy raczej, co bardziej prawdopodobne, Grecy wejdą i spokojnie przejmą wszystko na własność, bez niszczenia? Po prostu staną się władcami miasta, z którego ongiś wyrosło ich własne imperium.
Justyna zbliżyła się z tyłu i przylgnęła do jego pleców. Czuł, jak naciska go piersiami. Ich koniuszki chyba stwardniały.
— Co teraz, Lucjuszu? — zapytała cicho.
— W ciągu tych pięciu minut czy w ciągu trzech miesięcy?
— Wiesz, o czym mówię.
— Jeśli Grecy zajmą Rzym?
— Nie „jeśli”, ale „kiedy”.
— Wątpię, by do tego doszło — odrzekł, nie odwracając się.
— Dopiero coś powiedział, że nie obronimy się przeciwko atakom z trzech stron naraz.
— Pomimo tego chcę wierzyć, że się mylę. Cesarz zwołał posiedzenie wielkiej rady na jutro z samego rana. Może ktoś opracował plan strategiczny, o którym jeszcze nic nie wiem.
— Może tak, a może nie.
— Nawet jeśli nie, załóżmy, że zdarzy się najgorsze: Grecy szturmują miasto, my się poddajemy, oni przejmują kontrolę nad Cesarstwem Zachodnim. Nie nastąpią żadne radykalne zmiany. Bądź co bądź, to cywilizowany naród. Mogą nawet zatrzymać cesarza, jeśli się zgodzi, jako marionetkowego władcę. Tak czy inaczej, będą potrzebowali urzędników, którzy znają biegle oba języki. Moja pozycja jest niezagrożona.
— A moja?
— Twoja?
— Jesteś obywatelem Rzymu, Lucjuszu. Wyglądasz na Greka i nic dziwnego, skoro twoi przodkowie wywodzą się z Syrii. Z Antiochii, prawda? Jednakże twoja rodzina od wieków mieszka w Cesarstwie, a ty się urodziłeś w rzymskiej prowincji. Podczas gdy ja…
— Też jesteś Rzymianką.
— Owszem, jeśli wierzyć, że Bizantyjczycy są Rzymianami tylko dlatego, że nazywają swój kraj imperium rzymskim, a ich władca nazywa się królem Rzymian. Ale mówią po grecku i zachowują się jak Grecy. Lucjuszu, jestem Greczynką.
— I naturalizowanym obywatelem Rzymu.
— Czyżby?
Zdumiony, odwrócił się twarzą do Justyny.
— Nie jesteś???
— Jestem Greczynką z Azji, przed nikim tego nie taję. Moja rodzina pochodzi z Efezu. Kiedy interesy kupieckie ojca kulały, przeprowadziliśmy się do Aten, gdzie zaczął wszystko od nowa. Pewnego razu sztorm zatopił trzy statki, stracił majątek i ze strachu przed wierzycielami musieliśmy uchodzić do Cesarstwa Zachodniego. Miałam wtenczas trzy lata. Mieszkaliśmy najpierw w Syrakuzach na Sycylii, potem w Neapolis, a kiedy umarł ojciec, przeniosłam się do Rzymu. Nigdy jednak nie czułam się rzymskim obywatelem.
— Nie wiedziałem.
— Teraz już wiesz.
— Tak, ale co to ma do rzeczy?
— Może i nie ma, byle cesarzem był Maksymilian. Tylko co się stanie, kiedy rozpanoszą się tu Bizantyjczycy? Nie domyślasz się jeszcze, Lucjuszu? Kobieta z rodu Botaniates, która prowadza się z Rzymianinem? Ukarzą mnie jak zdrajczynię!
— Bzdura. W Rzymie pełno jest Greków. Zawsze tu byli. Grecy z Syrii, Grecy z Armenii, Grecy z Ajgyptos, Grecy z Kapadocji, a nawet Grecy z Grecji. Kiedy bandziory Andronika dorwą się do władzy, będą mieli gdzieś, kto z kim sypia.
Przywarła do niego, przerażona. Pierwszy raz widział ją w takim stanie.
— Skąd wiesz? Boję się patrzeć w przyszłość. Uciekajmy, Lucjuszu, zanim nadejdą.
— Dokąd chcesz uciekać?
— Czy to ważne? Dokądkolwiek. Byle dalej.
Zastanawiał się, jak ją pocieszyć. Dostała się w szpony zimnego, obezwładniającego strachu. Na twarzy bladość, w oczach mgła, oddech urywany, spazmatyczny.
— Proszę cię, Justyno, przestań.
Ujął jej ręce i powiódł dłońmi wyżej, aż do ramion. Jął delikatnie ugniatać mięśnie karku, żeby sprawić jej ulgę.
— Nic złego nam się nie stanie — odezwał się czule. — Imperium jeszcze nie upadło, to po pierwsze. I niekoniecznie upadnie, nawet jeśli wiele znaków na to wskazuje. Przetrwało najróżniejsze zagrożenia, przetrwa jedno więcej. Bazyleus Andronik może jutro paść trupem. Albo woda pochłonie jego flotę, jak pochłonęła statki twojego ojca. Albo Jowisz i Mars pojawią się z nagła przed Kapitolem, aby nas poprowadzić do chwalebnego zwycięstwa. Wszystko się może zdarzyć, trudno coś przewidywać. Zresztą, upadek imperium nie oznacza od razu końca świata. Nic się nam nie stanie. — Świdrował ją wzrokiem. Czy mógł sprawić, że ona mu uwierzy, skoro sam nie bardzo dowierzał? — Nic… nam… się… nie… stanie!
— Lucjuszu…
— Nic nam się nie stanie, zobaczysz.
Przytulił do piersi i przytrzymał swoją filigranową kochankę, aż wyrównał się jej oddech i zauważył, że spięte ciało zaczyna się odprężać. I nagle, a była to przemiana tak szybka, że zachciało mu się śmiać, zupełnie się rozluźniła, a jej biodra poruszały się wolno na boki. Przywarła doń jeszcze mocniej, wijąc się zalotnie. Oczy miała zamknięte, nozdrza rozszerzone, język w jej ustach drgał niczym język węża. Tak, tak, wszystko się jakoś ułoży. Zamkną się w twierdzy, ignorując to, co się dzieje za jej murami.
— Chodź. — Pociągnął ją do przygotowanej sypialni.
Wielka rada stanu zebrała się o drugiej godzinie poranka we wspaniałej, obwieszonej atłasami komnacie zwanej Salą Marka Anastazjusza, położonej w północnej części cesarskiego pałacu. Stawili się obaj konsulowie, ponadto sześciu najznakomitszych członków senatu, sekretarz spraw zagranicznych Kasjusz Cestianus, sekretarz spraw wewnętrznych Kokkejusz Maridianus, siedmiu czy ośmiu innych wysokich dostojników rządowych, a na dokładkę potężny regiment przeniesionych w stan spoczynku generałów i oficerów sił morskich. Przyszły również czołowe osobistości z kręgu najbliższych współpracowników cesarza: prefekt pretorianów Aureliusz Gelliusz, mistrz alfabetu łacińskiego Domicjusz Pompejanus, naczelnik skarbu Kwintyliusz Winicjusz i jeszcze paru innych. Antypater spostrzegł ku swojemu zdumieniu, że pojawił się nawet łotr Germanik Antoninus Cezar, młodszy brat cesarza. Jego obecność była usprawiedliwiona, bo przynajmniej w teorii miał dziedziczyć tron. Antypater nigdy nie spotkał tego utracjusza na żadnych obradach, co więcej, o tak wczesnej porze Germanika nie widywano w żadnych miejscach publicznych. Kiedy więc lekkim krokiem wszedł na salę, powstało niemałe poruszenie.