Выбрать главу

Słuchacze najpierw oniemieli ze zdumienia, a potem podnieśli wrzask. — Wybieg? Wybieg? Wybieg? — padały okrzyki z ust najwyższych dygnitarzy i doradców cesarza. Wszyscy byli wstrząśnięci.

Wstrząśnięci jak uprzednio Antypater, bo czyż nie była to myśl, z pozoru absurdalna i nieprzekonująca, którą poddała wczoraj Justyna w zaciszu ich mieszkania? Słuchał więc teraz z niedowierzaniem, jak Maksymilian przekonuje, że list wielkiego admirała Chrysolorasa mógł zostać spreparowany dla wprowadzenia w błąd przeciwnika, który usunąłby żołnierzy znad granicy wymagającej obrony do miejsca, gdzie nie istniało żadne realne zagrożenie.

Owszem, to było możliwe. Ale czy prawdopodobne?

Zdaniem Antypatera, nie. Ojciec go uczył, że czymś złym jest niedocenianie przebiegłości wroga, lecz — analogicznie — także jej przecenianie. Nie raz widział, jak człowiek sobie szkodzi, próbując przewidzieć ruchy przeciwnika na wiele posunięć naprzód. O wiele rozsądniej, dumał, byłoby przyjąć do wiadomości, że blisko Sardynii naprawdę ukrywają się greckie okręty wojenne, gotowe lada chwila zdobyć liguryjskie porty, aniżeli zakładać, że list Chrysolorasa jest tylko sprytnym zagraniem w grze… — jak się zwała ta gra, którą uwielbiali Persowie? — …w szachy. Że to gigantyczna rozgrywka szachowa.

Nikt wszakże nie śmiał powiedzieć cesarzowi prosto w oczy, że jego stanowisko jest niedorzeczne, zbudowane na niewiarygodnym założeniu. Zgromadzeni na sali dygnitarze i doradcy już po krótkiej chwili opowiedzieli się za tym, żeby nie reagować na rzekome rozkazy wielkiego admirała dla dowódcy sardyńskiej floty, bo sardyńska flota najpewniej nie istniała. Zwyciężyło zatem najbezpieczniejsze rozwiązanie, przynajmniej w sensie politycznym. Decyzja o zwłoce zwalniała od konieczności ściągania rzymskich legionów z miejsc, którym niezaprzeczalnie groził rychły atak. Nikt nie chciał brać na siebie takiej odpowiedzialności.

Koniec końców, rada stanu głosowała za chwilowym wstrzymaniem się od działania. Wszyscy udali się do gmachu senatu na Forum, żeby odbyć nic nieznaczący rytuał przedłożenia decyzji pełnemu zgromadzeniu senatorów w celu jej z góry przesądzonego ratyfikowania.

— Nie idź jeszcze — zwrócił się cesarz do Antypatera, gdy radcy zdążali do oczekujących ich lektyk.

— Tak, cesarzu?

— Widziałem, jak kręcisz głową, gdy liczono głosy.

Antypater nie widział potrzeby odpowiadać. Patrzył na cesarza pustym, nieprzeniknionym, służalczym spojrzeniem.

— Myślisz, że admirał pisze prawdę w liście, tak?

— Charakter pisma i użyte słownictwo jednoznacznie wskazują na bizantyjskie pochodzenie — rzekł oględnie Antypater. — Pieczęć też jest bez zarzutu.

— Nie o to pytam. Chodzi mi o flotę, która stoi na kotwicy u zachodnich wybrzeży Sardynii, jeśli wierzyć treści listu. Myślisz, że naprawdę się tam ukryła?

— Cesarzu, nie czuję się upoważniony do spekulowania…

— Też uważam, że oni tam są — przerwał mu Maksymilian.

— Naprawdę, cesarzu?

— Nie mam żadnych wątpliwości.

— W takim razie czemu…?

— Czemu pozwoliłem, żeby głosowali za wstrzymaniem się od działań? — Na twarzy imperatora pojawił się wyraz śmiertelnego znużenia. — Bo tak jest najprościej. Moją powinnością było poddać treść listu pod dyskusję. Ale cóż z tego, skoro nie jesteśmy w stanie przeciwdziałać zagrożeniu? Nawet jeśli Grecy zdążają do Ligurii, nie mamy wojsk, które można im wysłać na spotkanie.

— Co zrobimy, Cezarze, jeśli wejdą na półwysep?

— Chwycimy za broń — odparł smętnie Maksymilian. — Co nam pozostało? Ściągnę legiony Lentulusa znad dalmackiej granicy, Semproniusza Rufusa z południa, a potem okopiemy się w stolicy i będziemy się bronić do upadłego.

W osłabionym głosie cesarza nie zadźwięczała nuta przekonania czy animuszu. Pewnie tylko udaje, pomyślał Antypater, a i to mu za dobrze nie wychodzi. Dla niego rozstrzygnięcie było oczywiste. Imperium zginęło. Bezsilnie czekało na swój koniec.

* * *

Kiedy na żądanie senatu przetłumaczył list Chrysolorasa, nie musiał przyglądać się dalszej części debaty. Zresztą, nie miał na to najmniejszej ochoty. Gardząc usługą tragarzy, którzy czekali na zewnątrz, żeby zawieźć go z powrotem do pałacu, ruszył pieszo przez Forum. Tułał się bez celu, na oślep, między gęstymi tłumami z nadzieją na ugaszenie uczuć wrzących w jego sercu.

Jednakże skwar i tysiące skotłowanych widoków, zapachów i dźwięków na Forum tylko pogorszyły jego nastrój. Tutaj, wśród natłoku wspaniałych, majestatycznych budowli, sytuacja imperium wydawała się bardziej dramatyczna.

Czy kiedykolwiek w dziejach powstało imperium równe rzymskiemu? A miasto równe Rzymowi? Oczywiście, że nie. Potęga Rzymu, miasta i imperium, rosła stale, praktycznie bez zwalniania, od prawie dwóch tysięcy lat. Od czasów Republiki po pierwszych cesarzy, a potem okres wielkiej ekspansji, gdy rzymskie orły docierały do niemalże wszystkich zakątków świata. W chwili kiedy wielki rozkwit imperium zbliżał się do swojego naturalnego kresu, a zdobycznych ziem nazbierało się akurat tyle, że można było nimi jeszcze administrować, ramię Rzymu sięgało od zimnej, szarej wyspy Brytanii na zachodzie do Persji z Babilonem na wschodzie.

Wiedział, że kilka razy pasmo niekończących się sukcesów zostało na chwilę przerwane, lecz były to odstępstwa od normy dawno, dawno temu. W pierwszych skromnych dniach Republiki wdarli się do miasta i puścili je z dymem barbarzyńcy z Galii, lecz co im dała ta napaść? Rzymianie przysięgli sobie, że nigdy więcej do tego nie dopuszczą. Obecnie Galowie byli pokornymi prowincjuszami, sława niegdysiejszych wojowników dawno przeminęła.

I jeszcze ta scysja z Kartaginą — też już prehistoria. Kartagiński wódz Hannibal trochę narozrabiał, to prawda, postraszył ich słoniami, ale jego wysiłki spełzły na niczym. Rzym zrównał z ziemią Kartaginę, a potem ją odbudował jako swoją kolonię. Kartagińczycy stali się narodem uśmiechniętych oberżystów i właścicieli domów wycieczkowych, których życiowym celem było służenie wczasowiczom z Europy, szukającym słońca w czasie zimowej kanikuły.

Forum — mętlik ściśniętych świątyń, gmachów sądowych, posągów, kolumnad i łuków triumfalnych — był sercem i głową całego wspaniałego imperium. Od tysiąc dwustu lat, od czasów Juliusza Cezara po rządy ostatniego Maksymiliana, włodarze Rzymu na chwałę narodu zapełnili ulice zdumiewającą chmarą połyskliwych marmurowych monumentów. Każda budowla sama w sobie była arcydziełem, lecz razem tworzyły iście imponującą całość… choć akurat w tej chwili ich splendor potęgował w Antypaterze uczucie przygnębienia. Jego wzrok widział tylko gigantyczny pomnik umierającego imperium.

Tak więc jednego z tych dni, gdy wczesną jesienią pod czystym niebem dokuczała niemiłosierna duchota, Antypater błąkał się jak we śnie pod palącym okiem złocistego Sola, wśród niezliczonych cudów architektury. Mamuci gmach senatu, wyniosłe świątynie Augusta, Wespazjana, Antoninusa Piusa i kilku innych cesarzy z dawnych wieków, ogłoszonych bogami. Kolosalny grobowiec Juliusza, zbudowany setki lat po jego śmierci przez cesarza, który kłamliwie mienił się jego potomkiem. Łuki Septymiusza Sewera i Konstantyna. Pięć wspaniałych bazylik. Przybytek dziewic westalskich. Długo by można wymieniać. Wszędzie elewacje z bogatą ornamentyką, do przesytu, w każdym możliwym miejscu na północ i południe od Wzgórza Kapitolińskiego, a nawet na jego zboczach. Na Forum nigdy nic nie wyburzano. Każdy cesarz dodawał coś od siebie, gdziekolwiek znalazło się miejsce, nie przejmując się wymogami urbanistycznymi ani wygodą mieszkańców.