O każdej porze dnia i nocy Forum wrzało i huczało. Antypater, otumaniony nieznośnym żarem, zrozpaczony i rozkojarzony, raz po raz wpadał na nieuważnych przechodniów, którzy gnali bez opamiętania do sklepów i bazarów, położonych w cieniu dostojnych gmachów użyteczności publicznej. Kręciło mu się w głowie. Lekka odzież nasiąkła lepkim potem, w skroniach go łupało.
Bierze mnie jakaś choroba, pomyślał.
Wtem zamroczyło go tak bardzo, że zachwiał się, zatoczył i omal nie upadł. Wiedział, że powinien zatrzymać się i odpocząć. Piętrzyła się nad nim ośmiograniasta świątynia z wysoką kopułą i masywnymi, ochrowymi ścianami. Pomału osunął się na najniższy z szerokich, kamiennych stopni i skulił z twarzą zatopioną w dłoniach. Ku swemu zdumieniu zauważył, że drży mimo upału. Złożył to na karb zmęczenia. Zmęczenia, zgryzoty, może i gorączki.
— Rad byś złożyć ofiarę Konkordii? — rozległ się czyjś chłodny, drwiący głos.
Skierował mętny wzrok na oślepiający blask rozgrzanego nieba. Wisiała nad nim roześmiana twarz bez opalenizny (niemodnej), pociągła i kanciasta, utytłana kruszącym się makijażem. Błyszczące oczy w kolorze morskiej zieleni, dokładnie takie same jak oczy cesarza, tyle że przekrwione i obłąkane.
A więc Germanik Cezar, młodszy brat cesarza, dziedzic tronu, człowiek rozwiązły i oddany uciechom życia.
Zszedł z lektyki dwa kroki przed Antypaterem i stanął, kiwając się wprzód i w tył, błazeńsko uśmiechnięty, jakby jeszcze nie wytrzeźwiał po nocnej popijawie.
— Konkordii? — zapytał Antypater, skonfundowany. — Konkordii?
— Siedzisz pod jej świątynią — rzekł Germanik.
— A, rzeczywiście.
Już rozumiał. Schody, na których zażywał wytchnienia, prowadziły do okazałej świątyni Konkordii. Los w ten sposób zakpił sobie z niego, albowiem była ona darem dla miasta od sławnego cesarza Justyniana, władającego Cesarstwem Wschodnim sześćset pięćdziesiąt lat temu; cesarz w ten sposób oddał hołd duchowi braterskiego zrozumienia, które przenikało obie części imperium rzymskiego. I oto Cesarstwo Wschodnie, nie pamiętając już o braterstwie, szykowało się do inwazji na Italię i zajęcia tylu rdzennych ziem imperium rzymskiego, ile da się podbić — łącznie, w miarę możliwości, z samą stolicą. I gdzie ta Konkordia? Gdzie braterstwo między cesarstwami?
— Co ci dolega? — zapytał Germanik. — Piłeś?
— Nie, to z upału… I te tłumy…
— Prawda, one mogą każdego przyprawić o mdłości. A w ogóle, to co tak samemu się tu włóczysz? — Germanik pochylił się nisko. Jego oddech, śmierdzący winem i sardynkami, był niczym wyziewy z Hadesu. Kiwnąwszy głową w stronę lektyki, zaproponował: — W powozie znajdzie się miejsce dla dwóch osób. Podrzucę cię do domu.
Antypater nie miał najmniejszej ochoty gnieść się w zakrytej lektyce przy cuchnącym, wyuzdanym księciu, choćby tylko przez kwadrans, bo tyle trwałaby jazda przez Forum do Wzgórza Palatyńskiego. Pokręcił głową.
— Nie, nie…
— Przynajmniej nie siedź na słońcu. Chodźmy do świątyni. Chcę z tobą porozmawiać.
— Ze mną?
Bezradnie dał się postawić na nogi i zaciągnąć po kilkunastu stopniach do świątyni darowanej im przez Justyniana. W środku, za wielkimi drzwiami z brązu, było ciemno i chłodno. Wnętrze świeciło pustką: ani kapłanów, ani wiernych. Z otworu wysoko w kopule padał jasny snop światła, wydobywający z mroku marmurową płytę nad ołtarzem. Ognistymi literami ze złota cesarz obiecywał dozgonną przyjaźń swojemu rodakowi i bratniemu władcy na Zachodzie, Jego Rzymskiej Cesarskiej Mości Herakliuszowi II Augustowi.
Germanik zaśmiał się cicho.
— Gdyby wiedzieli, do czego dojdzie! Czy to miało szansę powodzenia, dzielenie imperium na dwie części z nadzieją, że między nimi zawsze będzie pokój?
Antypater, nadal osłabiony i oszołomiony, wolał nie rozprawiać o historii z Germanikiem.
— Może w idealnym świecie… — bąknął.
Germanik znowu parsknął śmiechem, tym razem z głośnym szyderstwem.
— Idealny świat, a to dobre! Brawo, Antypaterze, brawo! Tymczasem przyszło nam żyć w rzeczywistym świecie, czyż nie? W tym prawdziwym świecie, nie mogąc utrzymać dyscypliny na olbrzymich terytoriach imperium, postanawiamy je podzielić. Z chwilą gdy pierwszy Konstantyn dokonał podziału, wojna między dwiema stronami stała się nieunikniona. Dziw nad dziwy, że dopiero teraz wybuchła.
Pijany, rozpustny brat cesarza robi mu wykład z historii, i to tutaj, w poważnej świątyni Justyniana. Niezwykłe, pomyślał Antypater. Ciekawe, czy w wywodach Germanika tkwi ziarnko prawdy? Wojna między Wschodem a Zachodem… nieunikniona?
Wątpił, by taka myśl martwiła Konstantyna Wielkiego, który podzielił na dwoje trudny do ogarnięcia rzymski świat, ustanawiając drugą stolicę daleko na wschodzie, w Bizancjum nad Bosforem. Niewątpliwie zakładał, że jego synowie pokojowo podzielą się władzą, gdy jeden obejmie rządy nad wschodnimi prowincjami ze stolicą w Konstantynopolu, drugi w Italii i prowincjach naddunajskich, trzeci w Brytanii, Galii i Hispanii. Konstantyn długo nie poleżał w grobie, a już podzielone imperium rozdarły wojny: jeden z braci zaatakował drugiego, żeby wydrzeć mu ziemię. Po tych wydarzeniach przez sześćdziesiąt lat panował rozgardiasz, aż wreszcie potężny cesarz Teodozjusz dokonał definitywnego podziału administracyjnego rzymskiego świata, oddzielając terytoria, na których przeważała grecka mowa, od tych, gdzie mówiono po łacinie.
Ale i Teodozjusz nie dostrzegał nieuchronności wojny między Wschodem a Zachodem. Mocą jego dekretu dwaj cesarze, wschodni i zachodni, mieli odnosić się do siebie po przyjacielsku jako równorzędni władcy imperium, a także konsultować się wzajemnie we wszystkich sprawach najwyższej wagi — do tego stopnia, że w przypadku śmierci jednego, drugi mógłby wskazać jego następcę. Ten zamysł, oczywiście, nie sprawdził się w praktyce. Narody oddalały się od siebie, choć jeszcze przez stulecia rozwijały się pewne formy współpracy. I oto teraz, w końcowym okresie ostatniego półwiecza, kiedy z wolna pogłębiał się rozdźwięk między cesarstwami, najwspanialsze miasto na świecie upadało w otchłań nierozważnej, niepotrzebnej i okrutnej wojny, która miała wybuchnąć z całą gwałtownością.
— Rozejrzyj się! — zawołał Germanik. Od pewnego czasu, oddaliwszy się od Antypatera, przechadzał się po opuszczonej świątyni, przypatrując się obrazom i mozaikom, którymi bizantyjscy artyści Justyniana przyozdobili ściany budynku. — Nie znoszę stylu greckiego, a ty? Płaskie to, drętwe, przyciężkie. Można by pomyśleć, że guzik wiedzieli o perspektywie. Ja na miejscu Herakliusza kazałbym otynkować ściany, gdybym tylko zobaczył, że orszak Justyniana wyjechał z miasta. Dzisiaj już na to za późno. — Germanik zatrzymał się w głębi pomieszczenia i podniósł wzrok na duży, pozłacany królewski portret poważnego, zachmurzonego Justyniana, spozierającego spod kopuły niczym surowy Jowisz. Okręcił się na pięcie w stronę Antypatera. — Ale co ja mówię! — Jego krzyk odbił się echem w półmroku. — Wszak ty jesteś Grekiem! Kochasz taką sztukę!
— Urodziłem się jako obywatel Rzymu, panie — rzekł cicho Antypater.
— No tak, oczywiście. Dlatego tak dobrze mówisz po grecku i wyglądasz, jak wyglądasz. A ta gorąca, ciemnooka damulka, z którą spędzasz noce… też Rzymianka, co? Skąd właściwie pochodzisz? Z Aleksandrii, z Cypru?
— Urodziłem się w dalmackiej Salonie, panie. W owym czasie były to ziemie Rzymu.
— Salona… Tam jest pałac Dioklecjana, prawda? A przecież nikt nie powie, że Dioklecjan nie był Rzymianinem. Czemu więc, do diaska, wyglądasz jak wykapany Grek? Chodź no tu bliżej, niechaj ci się przyjrzę. Antypater, jakże piękne, typowo rzymskie imię!