Выбрать главу

– szeptała mi przez całą tamtą nieszczęsną noc. Kiedy spoglądam w lustro wieczorem, gdy rano budzę się z wzrastającym lękiem, wiem, jestem pewna, że moja córka wysuwa się, oddala, że ją tracę, że ją utracę, jeżeli nie znajdę miejsca… taki wyraz sama mam na twarzy.

Obejmuję Guillaume'a ramieniem. Na sekundę on się spręża, nieprzywykły do kobiecego dotknięcia. Potem się odpręża. Falami uchodzą z niego siły rozpaczy.

– Yianne – mówi cicho – Yianne.

– To normalne uczucie – mówię mu stanowczo. – To dozwolone.

Pod stołkiem Charly wyszczekuje swoje oburzenie.

Zarobiłyśmy dzisiaj prawie trzysta franków. Po raz pierwszy dość, żeby wyjść na swoje. Powiedziałam o tym Anouk, kiedy wróciła ze szkoły, ale była jakaś zakłopotana, dziwnie przygaszona, oczy miała posępne, ciemne jak chmury nadciągającej burzy.

Zapytałam, co się stało.

– Jeannot – powiedziała bezbarwnym głosikiem. – Jego mama nie pozwala mu bawić się ze mną.

Zapamiętałam Jeannota w skórze wilka na paradzie tłustowtorkowej. Wysoki, chudy siedmiolatek, kudłaty, z podejrzliwym wyrazem twarzy. Bawił się z Anouk na rynku wczoraj wieczorem, biegali, wydawali tajemnicze okrzyki wojenne, dopóki nie zapadł zmierzch. Jego matka to Joline Drou, jedna z dwojga nauczycieli w szkole podstawowej, kuma Caroline Clairmont.

– Tak? – zapytałam obojętnie. – Dlaczego?

– Mówi, że mam zły wpływ – Anouk rzuciła mi ponure spojrzenie. – Bo my nie chodzimy do kościoła, ponieważ ty otworzyłaś w niedzielę.

Ty otworzyłaś w niedzielę.

Patrzyłam na nią. Chciałam ją wziąć w objęcia, ale zaniepokoiła mnie jej postawa sztywna i wroga. Postarałam się, żeby mój głos był bardzo spokojny i łagodny.

– A co myśli Jeannot?

– Nic nie może poradzić. Jego mama wciąż jest. Patrzy. -

Anouk podniosła głos piskliwie, więc domyśliłam się, że jest bliska płaczu. – Dlaczego zawsze tak musi się stać? – zapytała. – Dlaczego ja nigdy… – Z wysiłkiem ugryzła się w język.

– Masz innych przyjaciół. – To prawda. Było tam ich z nią wczoraj wieczorem czworo czy pięcioro, rynek rozbrzmiewał wrzawą i śmiechem.

– Oni są Jeannota.

Zrozumiałam ją. Louis Clairmont. Lise Poitou. Jego przyjaciele. Bez Jeannota ta gromadka szybko by się rozeszła. Nagle boleśnie współczułam mojej córce, otaczającej się przyjaciółmi niewidzialnymi, żeby zaludnić przestrzeń wokół siebie. Samolubstwem jest przeświadczenie, że całą tę przestrzeń mogłaby zapełnić matka. Samolubstwem i ślepotą.

– Możemy chodzić do kościoła, jeżeli chcesz.- Głos miałam nadal łagodny. – Ale wiesz, że to by nic nie zmieniło. Zapytała z wyrzutem:

– Dlaczego nic? Oni nie wierzą. Nie przejmują się Bogiem. Tylko chodzą.

Uśmiechnęłam się nie bez goryczy. Sześcioletnia, a jednak zdumiewa mnie od czasu do czasu głębią swej spostrzegawczości.

– Możliwe – powiedziałam. – Ale czy chcesz być taka?

Wzruszenie ramion obojętne, cyniczne. Przestąpiła z nogi na nogę, jak gdyby w obawie przed kazaniem. Na próżno szukałam słów, żeby jej wyjaśnić. Mogłam tylko myśleć o udręczonej twarzy mojej matki, kołyszącej mnie i powtarzającej prawie wściekle: "Co ja bym robiła bez ciebie? Co ja bym robiła?".

Och, poznałam to wszystko już dawno: obłudę Kościoła, polowanie na czarownice, prześladowanie ludzi w drodze i ludzi różnych wyznań. Anouk wie. Tylko że tej wiedzy nie da się dobrze przełożyć na codzienne życie, rzeczywistość osamotnienia, utratę przyjaciół.

– To nie w porządku. – Jej głos był jeszcze buntowniczy, wrogość ustąpiła, ale niezupełnie.

Nie w porządku było też wyrzucenie z Ziemi Świętej i nie w porządku spalenie Joanny d'Arc na stosie, i hiszpańska inkwizycja. Roztropniej jednak wolałam tego nie mówić. Widziałam, jak ona się stara nie okazać słabości, jeszcze by się rozgniewała.

– Znajdziesz innych przyjaciół – powiedziałam tak słabo, że zgoła nie pocieszająco.

Popatrzyła na mnie z lekceważeniem.

– Ale ja chciałam Jeannota. -Teraz, kiedy się do mnie odwróciła, miała głos dziwnie dojrzały, dziwnie znużony. Była bliska płaczu, ale nie podeszła, żeby przytulić się do mnie.

W tym momencie raptem ujrzałam ją w natarczywie przelatujących obrazach – małą dziewczynkę, nastolatkę, prawie dorosłą, obcą, jaką stanie się pewnego dnia, i prawie wykrzyknęłam z rozpaczy i strachu, jak gdyby role się odwróciły, jakbyśmy były ona matką, a ja dzieckiem.

Proszę cię. Co ja bym robiła bez ciebie?

Odeszła bez słowa. Chciałam ją objąć, pocieszać, ale zbyt dobrze wiedziałam, że zatrzasnęła drzwi swojej prywatności. Dzieci rodzą się dzikie, ja wiem. W najlepszym razie mogę mieć nadzieję na czułość, pozorną uległość. Pod tą powierzchnią dzikość pozostaje, czysta, barbarzyńska, nieznana.

Anouk właściwie milczała do końca wieczora. Kiedy położyłam ją spać, nie chciała żadnych opowiadań i jeszcze nie spała, gdy zgasiłam u siebie nocną lampkę. Słyszałam z mojego ciemnego pokoju, jak chodzi tu i tam. Od czasu do czasu mówiła do siebie – czy do Pantoufle'a – urywanie, porywczo, ale cicho, więc nie mogłam wyłowić ani słowa.

O wiele później, mając pewność, że już śpi, weszłam do jej pokoju, żeby zgasić światło; skulona w nogach łóżka, leżała z jedną ręką wyciągniętą, z głową odwróconą niedorzecznie, wzruszająco, aż serce mi się ścisnęło. Układając ją wygodniej i poprawiając pościel, wyjęłam z tej wyciągniętej ręki figurkę z plasteliny. Figurka jeszcze ciepła od dłoni, zapachniała mi szkołą podstawową, szeptanymi sekretami, plakatówkami, drukiem gazetowym i na pół zapomnianymi przyjaźniami. Została starannie ulepiona, chłopiec jak gruby kijek długości dziewięciu centymetrów, o oczach i ustach wydrapanych szpilką, owiązany w pasie czerwoną nicią i z czymś na głowie – kawałkiem łodygi czy zeschłej trawy – co chyba jest odtworzeniem potarganej brązowej czupryny. I na piersi czy też na sercu wydrapane kaligraficznie duże J z prawie nachodzącą literą A.

Miałam tę figurkę włożyć do pudła z zabawkami, ale położyłam ją cicho przy głowie Anouk na poduszce. Zgasiłam światło i wyszłam.

Nad ranem Anouk wsunęła się, jak często dawniej, do mojego łóżka. Poprzez miękkie warstwy snu usłyszałam:

– Już dobrze, maman. Nigdy ciebie nie opuszczę.

W ciemnościach pachnąca mydłem dla dzieci i solą, uściskała mnie zapamiętale, serdecznie. Kołysałam ją, kołysałam siebie, błogo tuliłam nas obie z ulgą, która była prawie bólem.

– Kocham cię, maman. Zawsze będę cię kochać. Nie płacz.

Nie płakałam. Ja nigdy nie płaczę.

Potem sny się zmieniały jak w kalejdoskopie. O świcie obudziłam się z policzkiem pod pachą Anouk i strasznym, panicznym pragnieniem ucieczki: zabrać Anouk, uciekać dalej. Jak możemy tu żyć, jak mogłyśmy być takie głupie i myśleć, że on nas nie znajdzie? Człowiek w Czerni ma wiele twarzy, wszystkie niewybaczające, twarde i dziwnie zawistne. Uciekaj, Yianne, uciekaj, Anouk. Zapomnijcie o swoim miłym marzeniu i uciekajcie.

Ale tym razem nie. Już uciekłyśmy za daleko, Anouk i ja, matka i ja, za daleko uciekłyśmy od nas samych. Dalej uciekać nie będziemy. Tego jednego marzenia zamierzam się trzymać.

9

Środa, 19 lutego

Dziś jest nasz wolny dzień. Szkoła zamknięta i gdy Anouk bawi się w Les Marauds, ja przyjmuję dostawę i przygotowuję towar na ten tydzień.

To jest sztuka, którą mogę się cieszyć. Są jakieś czary we wszelkim gotowaniu: w doborze składników, w łączeniu ich, w ucieraniu, roztapianiu, dolewaniu, zaprawianiu. Stosuję przepisy ze starych książek, utensylia mam tradycyjne – moździerz i tłuczek, mojej matce służące do rozcierania kadzideł, wykorzystuję w bardziej przyziemnym celu. Korzenie roślin i środki aromatyczne przydają subtelności czarom bardziej zmysłowym. I po części właśnie chwilo-wość tych czarów tak mnie zachwyca. Tyle kunsztu i doświadczenia, tyle starannej pracy wkłada się w przyjemność, która może trwać tylko chwilę i którą mało kto kiedykolwiek docenia w pełni. Matka zawsze pobłażliwie gardziła tym moim zainteresowaniem. Dla niej jedzenie nie było przyjemnością, było męcząco koniecznym podatkiem od ceny naszej wolności. Ja kradłam menu w restauracjach i patrzyłam tęsknie na wystawy patisserie. Chyba miałam dziesięć lat – może więcej, kiedy po raz pierwszy zakosztowałam prawdziwej czekolady. Ale to urzeczenie przetrwało. Jak mapy woziłam przepisy. Wszelkiego rodzaju przepisy: wydarte z czasopism porzuconych na ruchliwych dworcach kolejowych, wyproszone od osób spotkanych w podróży i moje własne dziwne ich krzyżówki. Trasę naszej wariackiej włóczęgi po Europie wytyczały karty matki do wróżenia. A moje karty potraw były jak kotwice, jak punkty orientacyjne na bezbarwnych pograniczach. Paryż pachnie pieczeniem chleba i croissants. Berlin to Eis-brei z Sauerkraut i Kartoffelsalat. Rzym to lody, które zjadłam, nie płacąc w maleńkiej restauracyjce nad rzeką. Matka nie miała czasu, żeby kontemplować punkty orientacyjne. Mapy nosiła w głowie, wszystkie miejsca wydawały jej się takie same. Już wtedy różniłyśmy się od siebie. Och, nauczyła mnie wszystkiego, czego mogła. Wglądać w ludzi, widzieć ich myśli i pragnienia. Kierowca na szosie podwiózł nas do Lyonu, nadkładając dziesięć kilometrów. Sklepikarze nie chcieli od nas za kupioną żywność przyjąć pieniędzy. Policjanci przymykali oczy. Nie za każdym razem, oczywiście. Czasami te czary zawodziły i nie mogłyśmy zrozumieć dlaczego. Bywają ludzie nieczytelni, niedosiężni – Francis Reynaud jest jednym z nich. I nawet kiedy nie zawodziły, mogło mnie rozproszyć przypadkowe natręctwo. Ale i tak to aż za łatwe. Natomiast wyrób czekolady -zupełnie inna sprawa. Och, wymaga pewnych uzdolnień: lekkich palców, szybkiego tempa, cierpliwości, jakiej brakowało mojej matce. I przepis pozostaje niezmienny. Nikomu nie zaszkodzi. Nie muszę patrzeć ludziom w serca, żeby od nich brać, jeżeli czegoś potrzebuję: te życzenia można spełnić po prostu na zawołanie.