Pielęgniarka usiłuje podchwycić mój wzrok. Myśli, że ja ciebie, mon pere, męczę. Jak możesz ścierpieć donośne głosy takich nianiek, ich sposób bycia, dobry w pokoju dziecinnym? Chyba pora, byśmy troszeczkę wypoczęli. Jej fi-luterność drażni nie do zniesienia. A przecież ona ma dobre intencje, twoje oczy, mon pere, mi to mówią. Wybacz im, bo nie wiedzą, co czynią. Ja nie jestem dobry. Przychodzę tu, mając siebie na względzie, nie ciebie, mon pere. Wszelako miło mi wierzyć, że moje wizyty sprawiają ci przyjemność, utrzymuję cię w łączności z twardym światem, który dla ciebie zmiękł i stał się nijaki. Godzina telewizji co wieczór, odwracanie pięć razy dziennie, jedzenie przez rurkę. Mówienie o tobie, jakbyś był rzeczą – czy może nas słyszeć? czy rozumie? Twoje opinie niepotrzebne, wyrzucone… Zamknięcie przed wszystkim, a jednak odczuwanie, myślenie. To właśnie jest prawda piekła odartego ze średniowiecznej krzykliwości. Taka utrata kontaktu. Jednakże do ciebie się zwracam, abyś mnie nauczył komunikatywności. Mon pere, naucz mnie nadziei.
4
Piątek, 14 lutego Dzień Świętego Walentego
Ten z psem ma na imię Guillaume, a jego pies – Charly. Wczoraj mi pomagał wnosić sprzęt, dziś rano był pierwszym klientem. Przyszedł z Charlym, przywitał się nieśmiało, tak grzecznie, że aż dwornie.
– Cudownie tu teraz – powiedział. – Prawie całą noc pani pracowała. Roześmiałam się.
– Wszystko inaczej – dodał. – A myślałem, nie wiem dlaczego, że znów będzie piekarnia.
– Co? Żeby psuć interesy biednemu monsieur Poitou? Ale by mi podziękował! I tak ma dość zmartwienia ze swoim lumbago i z tym, że jego żona źle sypia.
Guillaume pochylił się, coś poprawił przy obroży Char-ly'ego, żeby ukryć błysk w oczach, który jednak zobaczyłam.
– Więc już go pani zna.
– Znam. Dałam mu przepis na kleik nasenny.
– Jeżeli podziała, będzie pani wdzięczny do końca życia.
– Podziała – zapewniłam. Wyciągnęłam spod lady różową małą bombonierkę ze srebrnym łukiem walentynki. -Proszę. Prezencik dla pana, mojego pierwszego klienta.
Trochę się przeraził.
– Doprawdy, madame, ja…
– Niech mi pan mówi Yianne. I bardzo proszę. – Wetknęłam mu bombonierkę w ręce. – Smaczne. Pana ulubione.
Uśmiechnął się i pieczołowicie wciskając to pudełko do kieszeni płaszcza, zapytał:
– Skąd pani wie?
– Och, po prostu mam rozeznanie – zażartowałam. – Zawsze wiem, co kto lubi. Więc niech mi pan wierzy, te są pana ulubione.
Szyld był gotów dopiero w południe. Georges Clair-mont osobiście go zawiesił i wylewnie przepraszał, że tak późno. Szkarłatne okiennice wyglądają pięknie na świeżo pobielonej ścianie. Narcisse, bez przekonania narzekając na niedawne mrozy, ofiarował do moich skrzynek sadzonki geranium ze swoich inspektów. Dałam im walentynko-we bombonierki i odeszli jednakowo mile zaskoczeni. Potem oprócz kilkorga dzieci w wieku szkolnym miałam niewielu klientów. Normalne, kiedy nowy sklep otwiera się w maleńkim miasteczku – surowy kodeks zachowywania się w takich sytuacjach nakazuje ludziom powściągliwość, więc udają obojętność, chociaż nurtuje ich ciekawość. Jakaś staruszka w tradycyjnie czarnych szatach wiejskiej wdowy zaryzykowała i przyszła. Później śniady przystojniak kupił trzy identyczne bombonierki, nie pytając, co w nich jest. A potem przez długie godziny nie przyszedł nikt. Tego się spodziewałam, oni tu potrzebują czasu, żeby oswoić się ze zmianą. Było kilka bacznych zerknięć w moje okno wystawowe i na tym się kończyło. Jednak pod tym wymuszonym brakiem zainteresowania wyczuwałam wrzenie szeptów, domysłów, drganie firanek, zdobywanie się na decyzję. No i w końcu przyszło siedem czy osiem kobiet naraz, wśród nich Caroline Clairmont, żona mojego szyldziarza. Dziewiąta, raczej nienależąca do tej grupy, tylko stanęła przed wystawą, nieomal przytykając nos do szyby – ta kobieta w płaszczu w szkocką kratę.
Klientki rozglądały się uważnie, chichotały jak pensjonarki, wahały się, upojone swoją zbiorową niesubordynacją.
– I pani sama robi to wszystko? – zapytała Cecile, właścicielka apteki na głównej ulicy.
– Powinnam odmawiać sobie tego w czasie postu – powiedziała Caroline, pulchna blondynka w płaszczu z futrzanym kołnierzem.
– Nikomu nie powiem – obiecałam. Popatrzyłam na tamtą za oknem, nadal gapiącą się na wystawę. – Znajoma pań nie przyjdzie do nas?
– Och, ona nie jest z nami – odpowiedziała Joline Drou, nauczycielka w miejscowej szkole, o ostrych rysach twarzy. – To Josephine Muscat. – Dodała z litościwą pogardą. – Wątpię, czy wejdzie.
Tamta za szybą, jak gdyby słysząc, zarumieniła się lekko i spuściła głowę. Jedną rękę przyłożyła do nadbrzusza dziwnie obronnym gestem. Zobaczyłam, jak jej posępne usta się poruszają, modliła się czy może klęła.
Obsłużyłam te panie – biała bombonierka, róża, złota wstążka, dwie papierowe trąbki, różowy łuk walentynki. Wykrzykiwały się, śmiały. Na zewnątrz Josephine Muscat mamrotała, kołysała się, przyciskając pięści do żołądka. Kiedy załatwiałam ostatnią klientkę, uniosła głowę dość wyzywająco i weszła. Obsłużenie ostatniej klientki bardziej mnie zajęło niż usługiwanie jej poprzedniczkom. Madame chciała tylko takie to a takie czekoladki w białej bombonierce zdobnej w kwiaty, wstążki i złote serduszka oraz pustą kartę, bez żadnego nadruku – na co jej towarzyszki wywróciły oczami szelmowsko chi, chi, chi, chi. O mało więc nie przegapiłam chwili wkroczenia Josephine. Duże ręce, o dziwo, okazały się zwinne, szorstkie, poczerwieniałe od prac domowych. Jedna ręka jeszcze spoczywała na dołku, druga błyskawicznie opadła do boku jak ręka rewolwerowca. I szast! srebrzysta paczuszka z różą – i ceną: dziesięć franków – znik-nęła z półki, wleciała w kieszeń płaszcza.
Dobra robota.
Udawałam, że tego nie zauważyłam. Panie wyszły. Josephine została sama przed ladą. Niby to patrząc na wystawę, przerzuciła nerwowo, ale ostrożnie parę bombonierek. Zamknęłam oczy. Jej myśli, które odbierałam, były złożone, niepokojące. Raptownie przelatywały przez głowę szeregiem obrazów: dym, garść błyskotek, zakrwawiona pięść. Pod tym roztrzęsiony ukryty nurt udręki.
– Madame Muscat, czym mogę służyć? – zapytałam łagodnie. – Czy może pani chce tylko się rozejrzeć?
Mruknęła coś niedosłyszalnie i odwróciła się, żeby wyjść.
– Chyba wiem, co pani lubi. – Sięgnęłam pod ladę, wyciągnęłam taką samą, ale większą srebrzystą paczuszkę, jaką ona zwędziła. Paczuszkę owiązaną białą wstążką z naszytymi maleńkimi żółtymi różyczkami.
Spojrzała na mnie spłoszona. Posunęłam ku niej po ladzie ten prezent.
– Od firmy – powiedziałam. -W porządku. To pani ulubione.
Josephine Muscat odwróciła się i uciekła.
5
Sobota, 15 lutego
Wiem, dzisiaj nie dzień mojej wizyty. Jednak muszę się wypowiedzieć, mon pere. Piekarnia otwarta od wczoraj. Tylko że to nie jest piekarnia. Gdy obudziłem się wczoraj o szóstej rano, osłony były już zdjęte, markiza i okiennice na swoich miejscach i okno wystawowe otwarte. Ten dość odrapany stary dom, zwyczajny jak wszystkie inne wokoło, można by teraz określić: czerwono-złota konfitura na olśniewająco białym tle. Czerwone geranium w skrzynkach okiennych. Girlandy z kolorowej bibułki okręcone na poręczach. I nad drzwiami dębowy szyld: ręcznie wypisane czarne litery: