Выбрать главу

– Tak, maman. Ty nigdy.

Zimno już mnie obezwładniało, utrudniało mi rozumowanie. Mogłam tylko myśleć o tym imieniu tak podobnym do mojego, o datach… I czy nie pamiętałam tego słonia, już tak wytartego, że plusz się zmienił w czerwone płótno żaglowe, wożonego niestrudzenie z Paryża do Rzymu, z Rzymu do Wiednia?

Oczywiście to mogło być jedno z jej urojeń. Miewała ich niemało. Wąż pod pościelą, kobieta w lustrach. Mogło to być na niby. Tak bardzo życie mojej matki było właśnie takie. A zresztą – po tylu latach, czy to istotne?

Dziś wstałam o trzeciej z gorącej, skotłowanej pościeli, oddalona od snu o miliony kilometrów. Z zapaloną świecą i szkatułką weszłam do pustej sypialni Josephine. Karty ze swego dawnego miejsca w szkatułce przeniosły się skwapliwie w moje ręce. Kochankowie. Baszta. Pustelnik. Śmierć. Siedząc po turecku na gołej podłodze, tasowałam je nie bez celu. Basztę, z której mury się kruszą i ludzie spadają, to mogłam zrozumieć. To mój nieustanny lęk przed przeniesieniem, lęk przed drogą, przed utratą. Pustelnik w kapturze i z latarnią wygląda jak Reynaud, chytra blada twarz ukryta w cieniu. Śmierć znam bardzo dobrze i teraz machinalnie jak dawniej czynię znak dwoma rozsuniętymi palcami nad kartą – avert! Ale Kochankowie? Myślę o Roux i Josephine tak podobnych do siebie, chociaż wcale o tym nie wiedzą, i nie mogę nie poczuć ukłucia zawiści. Nagle jednak nabieram przekonania, że ta karta jeszcze nie zdradziła wszystkich swoich sekretów. Pachną bzy. Może korek którejś z buteleczek w szkatułce jest nieszczelny. Robi się ciepło pomimo chłodu nocy, upał muska mnie w splot słoneczny. Roux? Roux?

Odrzucam tę kartę pośpiesznie, palce mi drżą.

Jeszcze jeden dzień. Cokolwiek to jest, może poczekać jeszcze jeden dzień. Znów tasuję karty, ale nie mam wprawy, jaką miała moja matka, wysuwają mi się z rąk na podłogę. Pustelnik pada do góry twarzą i nadal w pełgającym blasku świecy wygląda jak Reynaud. Twarz pod kapturem wydaje się zjadliwie uśmiechnięta. Znajdę sposób, on obiecuje sobie chytrze. Myślisz, że wygrałaś, ale ja jeszcze znajdę sposób. Jego wrogość mrowieniem przeszła mi przez czubki palców.

Moja matka nazwałaby to znakiem.

Nagle pod wpływem impulsu, który jeszcze niezupełnie zrozumiałam, podniosłam Pustelnika do płomienia świecy. Przez chwilę płomień igrał z tą sztywną kartą, potem jej powierzchnię pokryły pęcherzyki. Blada twarz skrzywiła się i sczerniała.

– Ja ci pokażę – szepnęłam. – Spróbuj się wtrącić, a ja…

Języczek płomienia rozjaśnił się niepokojąco i upuściłam kartę. Płonęła i zgasła, iskry i popiół rozleciały się po podłodze.

Ogarnęła mnie radość.

Kto teraz wydzwania zmiany, maman?

A przecież przez cały dzisiejszy dzień mam wrażenie, że jakoś jestem manipulowana, popychana do ujawnienia czegoś, co może lepiej byłoby zostawić w spokoju. Nic nie zrobiłam, mówię sobie. Nie miałam żadnych złośliwych zamiarów.

I wieczorem nadal nie mogę się pozbyć tej myśli. Czuję się lekka, niekonkretna, jak puszek mlecza gotowa ulecieć z każdym wiatrem.

35

Piątek, 28 marca Wielki Piątek

Powinienem być z moją trzódką, mon pere. W kościele gęsto od kadzidła i pogrzebowo z fioletem i czernią, bez odrobiny srebra i kwietnych wieńców. Powinienem być tam. Dzisiaj, mon pere, jest mój największy dzień, pełen uroczystej powagi i pobożności. Organy brzmią jak bicie olbrzymiego dzwonu pod wodą – a same moje dzwony milczą oczywiście w żałobie po Ukrzyżowanym Chrystusie. Ja w czerni i fiolecie, mój głos wplata się w muzykę organów, intonując słowa. Oni na mnie patrzą rozszerzonymi, pociemniałymi oczami. Nawet odstępcy są tu dzisiaj, ubrani na czarno i z brylantyną na włosach. Potrzeby moich parafian, ich oczekiwania wypełniają pustkę we mnie. Przez tę jakże krótką chwilę czuję miłość, miłość do ich grzechów, do ich ostatecznego odkupienia, do błahych spraw, ich znikomości. Wiem, że ty, mon pere, to rozumiesz, bo też byłeś ich ojcem. W bardzo prawdziwym sensie tego określenia umarłeś za nich. Aby ich uchronić od twoich grzechów i ich grzechów. Oni tego nie wiedzą, czyż nie, mon pereł Ode mnie się nie dowiedzieli. Ale gdy zastałem cię z moją matką w kancelarii…

Udar mózgu, powiedział lekarz. Musiałeś doznać zbyt wielkiego wstrząsu. Wycofałeś się. Odszedłeś w głąb siebie, chociaż wiem, że możesz mnie słyszeć, wiem, że widzisz teraz lepiej niż kiedykolwiek przedtem. I wiem, że kiedyś wrócisz do nas. Poszczę i modlę się, mon pere. Poniżam się pełen pokory. A przecież czuję się niegodny. Nadal jest coś, czego nie zrobiłem.

Po nabożeństwie dzisiaj jedna z dziewczynek, Mathilde Arnauld, podeszła do mnie. Włożyła rękę w moją dłoń i szepnęła z uśmiechem:

– Monsieur le cure, czy księdzu też przyniosą czekoladki?

– Kto ma przynieść czekoladki? – zapytałem ze zdumieniem.

Odpowiedziała niecierpliwie.

– Przecież dzwony! -I zachichotała. – Latające!

– Aha, dzwony. Oczywiście.

Byłem tak zaskoczony, że przez chwilę nie wiedziałem, co powiedzieć. Mathilde ciągnęła mnie za sutannę.

– Ksiądz wie, te dzwony. Lecą do Rzymu zobaczyć się z papieżem i wracają z czekoladkami…

To staje się manią prześladowczą. Refrenem złożonym z jednego słowa, szeptanym, wrzeszczanym, przeplatającym wszystkie myśli. Wbrew woli podniosłem głos tak gniewnie, że jej ochocza twarz zmięła się ze strachu. Ryknąłem:

– Czy wszyscy tu macie w głowach tylko czekoladki?

Mathilde z płaczem uciekła na rynek, daremnie ją przywoływałem, a okno wystawowe tego sklepiku, zapakowane jak prezent, uśmiechało się triumfalnie.

Dziś wieczorem odbędzie się uroczyste złożenie Hostii do Grobu i ostatnie chwile naszego Pana będą odtwarzać dzieci z parafii; świece zapalimy, gdy mrok zapadnie. Zwykle to dla mnie jest jeden z najbardziej doniosłych momentów w roku, moment, w którym oni należą do mnie, moje dzieci czarno odziane i poważne. Ale w tym roku, czy wzniosą się duchem, czy może do ust im będzie napływać ślina na myśl o czekoladzie? Te jej opowieści – latające dzwony i ucztowanie – przenikają, uwodzą. Staram się w kazaniach tchnąć moje uwodzicielstwo, lecz cóż znaczą dla nich ciemne splendory kościoła w porównaniu z lataniem na jej czarodziejskich dywanach?

Po południu poszedłem do Armande Voizin. Dziś są jej urodziny, w domu panowało zamieszanie. Oczywiście wiedziałem, że ma tam się odbyć przyjęcie urodzinowe. Wcale jednak nie przypuszczałem, że aż takie. Caro wspominała mi o tym parę razy – ona nie chce, lecz będzie na przyjęciu, ponieważ ma nadzieję przy tej sposobności dojść z matką do ostatecznego porozumienia, chyba jednak nawet ona nie przewiduje, jaka tam będzie huczna zabawa. Yianne Rocher prawie od samego rana przygotowywała w kuchni ucztę. Josephine Muscat odstąpiła kuchnię kawiarni, aby było dodatkowe miejsce do tych przygotowań, gdyż dom Armande jest za mały na takie wielkie zamieszanie. Gdy tam przyszedłem, cała falanga pomocników przyniosła z kawiarni półmiski, rondle i wazy. Mocny zapach wina dolatywał od otwartego okna i wbrew sobie stwierdziłem, że do ust napływa mi ślina, Narcisse pracował w ogrodzie, umieszczał kwiaty na czymś w rodzaju altany, postawionej pomiędzy domem a furtką. Efekt zaskakujący: powojnik, powój, bzy i jaśminek zdają się rozwlekać z tych drewnianych krat, tworząc kolorową strzechę, przez którą prześwieca słońce. Armande nigdzie nie widziałem.

Odwróciłem się zirytowany tą okazałością. Typowe dla Armande Yoizin, że wybrała na swoją uroczystość Wielki Piątek. Wystawność tego wszystkiego – kwiaty, jedzenie, skrzynki szampana dostarczone do drzwi razem z lodem, aby szampan się mroził – to prawie bluźnierslwo, kpiny z Wielkiego Piątku. Muszę z nią jutro porozmawiać. Już miałem odejść, gdy zobaczyłem Guillaume'a Duplessisa. Stał przy murku i głaskał jednego z kotów Armande. Grzecznie uchylił kapelusza.

– Pan pomaga? – zapytałem.

Guillaume przytaknął.

– Powiedziała, że mógłbym pomóc. Jeszcze jest mnóstwo roboty przed wieczorem.

– Dziwię się, że pan chce mieć z tym cokolwiek wspólnego – upomniałem ostro. -I to właśnie dzisiaj! Doprawdy myślę, że madame Yoizin posuwa się za daleko. Te koszty, już nie mówiąc o braku szacunku dla Kościoła…