Skosztuj mnie. Spróbuj. Posmakuj.
Ta pieśń tutaj, w samym gnieździe pokusy jest głośniejsza niż kiedykolwiek przedtem. Mógłbym sięgnąć ręką w każdą stronę i wziąć któryś z tych zakazanych owoców, poznać jego ukryty miąższ. Myśl o tym kłuje, przeszywa.
Skosztuj mnie. Spróbuj. Posmakuj.
Nikt by się nie oparł.
Skosztuj mnie. Spróbuj. Posmakuj.
Czemuż by nie?
ZA DWADZIEŚCIA SZÓSTA
Wezmę pierwszą lepszą. Aby już się nie rozpraszać. Jedna czekoladka – przecież jej nie ukradnę, tylko ją uratuję: jedna jedyna spośród wszystkich swoich sióstr uniknie dewastacji. Ręka zwleka wbrew sobie: jak ważka zawisa w powietrzu nad kępą przysmaków. Są na tacach pod przezroczystymi pokrywami; i na każdej pokrywie jest wypisana pochyłym pismem nazwa gatunku. Kuszące te nazwy: Gorzki precelek pomarańczowy. Bułeczka z morelami z marcepanem. Cerisette russe. Trufle z białym rumem. Manon blanc. I… czuję, że rumienię się pod kominiarką – Sutki Wenus. Mógłby ktokolwiek się nie krępować, kupując coś tak nazwanego? A przecież wyglądają cudownie, krągłe, pulchne, białe w świetle latarki, i z czubkami z ciemniejszej czekolady. Biorę jedną. Przytrzymuję ją pod nosem; pachnie śmietaną i wanilią. Nikt nie będzie nawet wiedział. Uświadamiam sobie, że nie jadłem czekolady od czasów chłopięctwa, więcej lat, niż mogę spamiętać, i nawet gdy jadłem, była to tania chocolat a croquer, kostki – piętnaście procent kakao w mlecznej, dwadzieścia w ciemnej – z lepkim posmakiem słodkiego tłuszczu. Parę razy kupiłem w supermarkecie czekoladę Sucharda, o wiele lepszą, lecz pięć razy droższą od tamtej, na taki luksus rzadko mogłem sobie pozwolić. Ta czekolada jest zupełnie inna. Powłoka czekoladowa krótko opiera się wargom. W środku miękkie trufle… Warstwy zapachów są jak bukiet świetnego wina, lekka goryczka, treściwość zmielonej kawy. Spotęgowany w cieple jamy ustnej aromat jakiejś szatańskiej kobiecości tak napełnia mi nozdrza, że jęczę.
ZA PIĘTNAŚCIE SZÓSTA
Skosztuję czegoś jeszcze. Mówiąc sobie, że to nieistotne. Znowu zwlekam nad tymi nazwami: Creme de cassis. Kiść czterech orzechów. Wybieram ciemny nugat z tacy oznaczonej Podróż na wschód. Kandyzowany imbir w twardej skorupce z cukru i nagle w ustach likier jak koncentrat wonnych korzeni, powiew aromatycznego powietrza stamtąd, gdzie drzewo sandałowe, cynamonowiec, lipa rywalizują zapachami z cedrem i przyprawami indyjskimi… Następny przysmak biorę z tacy Peche au miel millefleurs. Plasterek brzoskwini zanurzony w miodzie i eau-de-vie. Kandyzowany plasterek, pod spodem czekolada. Patrzę na zegarek. Jeszcze czas.
Wiem, że powinienem poważnie spełniać moją powinność. Te specjały wystawione w sklepie wszakże nie wystarczą, aby pokryć setki zamówień, które ona dostała. Musi być jeszcze jakieś pomieszczenie pudeł z czekoladą, zapasów, większość jej towaru. To tutaj jest tylko na pokaz. Biorę ciastko migdałowe i wpycham je do ust – gdy jem, łatwiej mi się zastanowić. Potem biorę karmelową pomadkę. Potem Manon blanc z migdałem, puszysty od śnieżnego kremu. Czasu już mało, a tyle smakołyków do skosztowania… Lecz mogę dokonać swego dzieła w pięć minut, może szybciej, bylebym tylko wiedział, gdzie jest magazyn. Zjem jeszcze jedną czekoladkę, na szczęście, zanim zacznę szukać. Jeszcze tylko jedną.
ZA PIĘĆ SZÓSTA
Jakbym znowu śnił. Tarzam się w czekoladkach. Widzę siebie na łące czekoladek, na plaży czekoladek, ryję-pła-wię się-obżeram. Z braku czasu nie czytam etykietek. Na chybił trafił sięgam po czekoladki, aby wpychać je do ust. Uciecha tak wielka, że świnia traci spryt, staje się zwykłą świnią i daremnie głos rozwagi każe mi przestać. Raz zacząłem, nie mogę skończyć. To wcale nie głód. Już jestem przesycony, zmuszam się do jedzenia, usta mam zapchane, ręce pełne. Przez straszną krótką chwilę wydaje mi się, że Armande wraca, aby mnie prześladować czy może przekląć, przerzucić na mnie swoje szczególne utrapienie, abym umarł wskutek obżarstwa. W ekstazie i rozpaczy stękam, jedząc, chrząkam, jak gdyby ta świnia we mnie ostatecznie zwycięska kwiczała.
SZÓSTA
Zmartwychwstał! Dźwięki dzwonów wyrywają mnie spod
tych czarów. Opamiętując się, stwierdzam, że siedzę na podłodze wśród rozrzuconych czekoladek, jak gdybym rzeczywiście tarzał się w nich. Pałka leży przy mnie zapomniana. I dawno zdjąłem tę niewygodną kominiarkę. Przez odsłoniętą szybę okna wystawowego padają pierwsze blade promienie porannego słońca.
On zmartwychwstał! Jak pijany wstaję niepewnie z podłogi. Za pięć minut pierwsi wierni zaczną się schodzić na mszę. Już pewnie zauważono, że mnie tam nie ma. Podnoszę pałkę palcami oślizgłymi od roztopionej czekolady. Nagle domyślam się, gdzie ona trzyma swoje zapasy. W starej piwnicy chłodnej i suchej, gdzie kiedyś były worki z mąką. Mogę się tam dostać. Wiem, że mogę.
Zmartwychwstał!
Odwracam się z moją pałką, już mi się śpieszy, śpieszy…
Ona czeka na mnie, patrzy zza zasłony z koralików w drzwiach. Nie mam pojęcia, jak długo tam stała. Uśmiecha się półgębkiem. Bardzo delikatnie wyjmuje mi pałkę z ręki. Dostrzegam w jej palcach osmaloną kolorową tekturkę. Jakaś karta do gry, być może.
…I tak właśnie ludzie mnie zobaczyli, mon pere, przykucniętego na pobojowisku jej specjałów, umazanego czekoladą i z oczami nieprzytomnymi. Jak gdyby znikąd zbiegali się coraz tłumniej, aby jej pomóc. Duplessis, trzymając swego psa na smyczy, pilnował drzwi sklepu. A ona, ta Rocher, stała przy wewnętrznych drzwiach z moją pałką w zgięciu łokcia. Z piekarni naprzeciwko, Poitou, który wstał wcześnie, aby ludzie w święto mieli świeże pieczywo, wołał do tłoczących się gapiów, że niby stamtąd lepiej wszystko widać, Clairmontowie wybałuszali oczy jak karpie na piasku. Narcisse wygrażał pięścią. I ten śmiech, Boże! A dzwony St Jeróme przez cały czas dzwoniły. On zmartwychwstał!
39
Poniedziałek, 31 marca Poniedziałek Wielkanocny
Wypuściłam Reynauda, kiedy dzwony ucichły. Nie odprawił mszy. Bez słowa uciekł do Les Marauds. Niewiele osób odczuło, że go nie ma. Festiwal zaczął się wcześnie od gorącej czekolady i ciastek na rynku przed La Praline, ja w tym czasie szybko sprzątałam cały ten bałagan. Na szczęście było tego mało: kilkaset czekoladek rozsypanych na podłodze, ale żadna z bombonierek nieuszkodzona. Coś niecoś poprawiłam na wystawie i już wszystko wyglądało dobrze.
Festiwal nie zawiódł naszych nadziei. Były kramy, fanfary, orkiestra Narcisse'a -to niespodzianka, on z pełnym werwy zamiłowaniem gra na saksofonie – i żonglerzy, i połykacze ognia. Ludzie z rzeki wrócili – przynajmniej na ten dzień – i ożywili ulice Lansquenet swoją malowniczością. Niektórzy postawili stragany i sprzedawali dżemy i miody, tatuowali henną, przepowiadali przyszłość. Roux sprzedawał lalki, które wyrzeźbił w drewnie nanoszonym przez rzekę. Tylko Clairmontów nie było. Wciąż przed oczami miałam Armande, jak gdybym nie mogła sobie wyobrazić jej nieobecności na takiej fecie. Wciąż widziałam przygarbioną kobietę – jej czerwony szalik i słomkowy kapelusz wesoło przybrany wiśniami, podskakujący ponad głowy świątecznego tłumu. Wydawało mi się, że Armande jest wszędzie. Dosyć to dziwne, ale nie czułam ani odrobiny smutku, tylko pogłębiało się przekonanie, że w każdej chwili ona może się zjawić, zaglądać pod wieka pudeł, ciekawa, co w nich jest, łakomie oblizywać palce, wykrzykiwać, radować się tym gwarem, tą zabawą, tą wesołością festiwalu. W pewnej chwili, sięgając po paczkę rodzynków w czekoladzie, nawet usłyszałam jej głos – ho, ho! – tuż przy mnie, chociaż kiedy spojrzałam, nie było nikogo. Moja matka by zrozumiała.
Kwadrans po czwartej już wszystkie zamówienia zostały załatwione i sprzedałam ostatnią bombonierkę. W poszukiwaniu jajek wielkanocnych zwyciężyła Lucie Prudhomme, ale wszyscy uczestnicy dostali cornet-surpri-ses pełne czekoladek oraz trąbki, tamburyny i chorągiewki. Przez Lansquenet przejechał char z prawdziwymi kwiatami reklamujący szkółkę Narcisse'a. Co młodsi zdobyli się na odwagę i pod surowym nadzorem kościoła St Jeróme zaczęli na rynku tańczyć. Słońce świeciło przez cały dzień.